Rozdział
13
HALA
Dawno
zapomniany Ośrodek Badawczy „Genom” na północy już od dłuższego czasu
mimowolnie przyjmował nowych gości. Co 12 godzin przyjeżdżała obtłuczona
więźniarka z kilkoma osobami na pokładzie. Zazwyczaj była to dwójka mężczyzn
pod bronią w towarzystwie kilku ubranych w znoszone kitle, zmizerniałych
postaci.
Taki
natłok nie był bynajmniej przypadkowy. Coś działo się wewnątrz ośrodka. Pełnił
teraz znacznie ważniejszą funkcję niż tylko schronienie samotnych stalkerów. I
dokładano wszelkich starań, by mające tam udział wydarzenia nie wyszły na jaw.
Mężczyźni w kitlach stali nachyleni
przy szerokich stołach operacyjnych. W wielkiej hali przemysłowej mieściły się
kilkanaście takich stanowisk pracy. Wszędzie wokół na podłodze krzepła krew,
walało się rozbite szkło laboratoryjne i narzędzia chirurgiczne. Wyżej, na
pomoście do którego prowadziły schody, obserwował ich bacznie umundurowany
człowiek w średnim wieku, ćmiący domowej roboty skręta. Wydawało się, że nikt
nie dosłyszał strzałów i odgłosów walki z pomieszczenia obok. Sfatygowane drzwi
z arkusza blachy odskoczyły na bok z trzaskiem a do pracowni wpadła czwórka
uzbrojonych ludzi. Sekundę później hala zawrzała od huku strzałów. Podłoga ściany
zaroiły się od dziur po pociskach, a pracujący niewolniczo przy stołach
chirurdzy padli martwi lub pierzchnęli w popłochu i ukryli się, jeśli mieli
dość szczęścia.
Bajarz
z kompanami ukryli się za potężnymi
skrzyniami, wyglądającymi na solidną przeszkodę. Doszli do wniosku, że
się mylili, kiedy huknęła broń, a jeden z czwórki padł, ugodzony strzałem. W
skrzyni z nieznanym ładunkiem widniała dziura na wylot. Trafiony zwalił się na
ziemię, rozdziawił usta, drgnął i znieruchomiał. Jak na rozkaz, z drugiego boku
Bajarz dostrzegł rannego Tropiciela, trzymającego się za mundur na klatce
piersiowej, który obficie zabarwił się na czerwono.
-Pora to kończyć, nie sądzisz?- usłyszał głos, który dobrze znał, głos swojego przywódcy. Zdołał
ujrzeć jeszcze tylko zmierzającą w jego stronę stopę w wojskowym obuwiu, a zaraz
potem wszystko pochłonęła ciemność.
-No
dalej, cholera! Już blisko…
Jak
na swoją ogólną kondycję Złota Rączka poruszał się dość sprawnie, lawirując
między wysokimi krzewami.
-Gdzie to jest, no gdzie? W mordę… Aha! Tutaj, doktorku,
tutaj!
Mechanik
odsunął grubą pokrywę liści i ziemi, odsłaniając zamknięte na głucho przejście.
Złapał za koło i szarpnął z całych sił.
Śruba słyszalnie zaskrzypiała, ale ledwie drgnęła.
-Pomóż mi!-
Zasapał Złota Rączka, walcząc z ciężkim kołem.
We
dwójkę poszło o wiele lepiej i drzwi stanęły otworem. Przed nimi ukazał się
schodzący w dół korytarz w półmroku. Bez zwlekania weszli do środka i zatrzasnęli
za sobą wejście.
Momentalnie
korytarz pochłonęła całkowita ciemność. Na to mechanik był przygotowany- wyciągnął
z sakwy przy pasie napędzaną ręcznie latarkę, i oboje ostrożnie ruszyli w dół
po schodach.
- To pewnie też twoja robota, co, Talecki?- podjął temat zdezorientowany całą sytuacją Druid.
-Skąd znowu. Stary poniemiecki schron,
znalazłem go kilka lat wstecz, kiedy nie miałem co ze sobą począć, i wydał mi
się dobrym schronieniem. Wystarczyło tylko trochę przystosować i…
U
krańca schodów korytarz kończył się na zardzewiałych mosiężnych drzwiach.
Mechanik urwał w pół słowa ze zdumieniem przyglądając się uchylonym teraz
drzwiom.
-Przecież… to niemożliwe. Nikt nie mógł…
-Witam panów.
Z
mroku zza drzwi wyłoniła się dobrze im znana postać- władczy głos, zsiwiały
zarost, sprany, choć elegancki mundur.
-Dlaczego opuściliście mój bunkier, a wasz dom, bez
pożegnania, w pośpiechu, w dodatku wzbudzając takie zamieszanie? Myślałem, że
stać was na więcej niż ucieczka.
Ani
Druid, ani Złota Rączka nie odezwali się ani słowem, stojąc jak wryci i
wpatrując się w Generała. Oboje przez skórę wyczuwali nadchodzące kłopoty.