piątek, 31 stycznia 2014

"Bunkier nr 24": Rozdział 5



Rozdział 5

STALKER
       Słońce było już nisko, gdy dotarli na bagna. Wiatr rozwiewał połacie białej jak mleko mgły, targał brunatną trzciną i marszczył wodę zalewającą cały pas od jeziora na północy daleko na południe, mijając zalesione tereny i wychodząc dalej na jałowe radioaktywne pustkowia.
Bajarz wiele już słyszał o tym miejscu. W Strefie każdy metr kwadratowy był potencjalnym zagrożeniem, ale ten podmokły teren z dala od wszelkiej cywilizacji był szczególnie niebezpieczny. Nie chodziło o wodę, o promieniowanie, którego tło dało się jeszcze znieść, nawet nie o porastające tu ówdzie w kępach rośliny, poskręcane nieznaną siłą drzewa i podejrzanie wyglądające lilie wodne, mogące dotkliwie poranić. Niewątpliwie najgorszym koszmarem byli mieszkańcy mokradeł.
Wiele lat temu, zanim wszystko poszło się pieprzyć, w pobliżu rzeki stał szpital. Nadal w oddali było widać jego surową szarą bryłę, z popękanymi ścianami i pustymi oczodołami  otworów okiennych. Dosłownie chwilę przed samą Katastrofą zarządzono ewakuację. Personel szpitala, policja i straż wspólnymi siłami opróżniali budynek, w pierwszej kolejności wynosząc niepełnosprawnych i ludzi w gorszej sytuacji zdrowotnej, po ciężkich operacjach, z amputowanymi kończynami. Ładowali ich do ciężarówek i mijali rzekę, kierując się do sobie tylko wiadomego celu, za wszelką cenę chcąc uratować pacjentów i siebie samych, oddalając się od zagrożonego terenu. Ewakuacja przechodziła sprawnie i pomyślnie, i kiedy większość pacjentów z gorszym stanem zdrowia opuściło obiekt, Na niebie pojawiła się oślepiająca łuna, i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować w sytuacji, było po wszystkim, a cały świat zakrył ciemny całun.
Borys właśnie ich zauważył, i teraz szarpał kompana za ramię, wydając nieartykułowane westchnięcia. „Wystraszył się nie na żarty”, pomyślał Bajarz. Sam ledwie powstrzymywał się, żeby nie uciec jak najdalej stąd, obserwując z lękiem to, co przeraziło przyjaciela.
Na całym terenie mokradeł, jak i również na obrzeżach, przez spowijającą teren mgłę można było dostrzec postacie. Głupcem byłby jednak ten, kto widział w nich człowieka. Lokatorzy bagien owszem z sylwetki przypominali ludzi, ale już od dawien dawna nimi nie byli. Przemierzali podmokły teren, sunąc niespiesznie w powietrzu tuż przy ziemi, palcami u stóp lub rozerwanym obuwiem ryjąc bruzdy w wodzie. Za nimi powiewały szlafroki, szpitalne piżamy, pospiesznie narzucone płaszcze, kilku było nagich. Skóra na twarz obwisała, przyjęła nieprzyjemny ziemisty kolor, byli całkiem łysi i nie mieli paznokci. Pomarszczone ciało odsłaniało maleńkie oczy zapadłe w czaszce, wyraźnie zarysowane żebra , kręgosłup i wypukłości kolan, zgrabiałe palce u dłoni. Niektórzy mieli połamane kończyny, sunęli, ciągnąc je za sobą jak zbędny balast, lub nie mieli ich w ogóle. Inni byli zgarbieni, niscy, tyczkowaci, zdeformowani. Ich wygląd wzbudzał niepohamowane wręcz przerażenie, najodważniejsi ze stalkerów, mijając ten teren, nie śmieli spojrzeć prosto w ich twarze, a gdy jednak to zrobili, drżeli na całym ciele jak przy ataku ostrego zimna. Ludzie, którzy poświęcali swoje życie i niejedno w ciągu swojej pracy w Strefie zobaczyli,  patrzyli w zapadłe, paciorkowate ślepia tych potworów i trzęśli się z przerażenia. „Pacjenci”, bo tak ich nazwano, nie potrafili wyrządzić żadnej fizycznej krzywdy, ale w przypadku bliskiego spotkania, pozostawiali w psychice niezasklepialne blizny, mieszając zmysły i burząc fundamenty zdrowego rozsądku u najtwardszych. Dzieci Strefy, przeistoczone przez surowy świat, w którym żyły, i zrodzone na nowo, na popiele starego.
            Bajarz zmusił się, aby nie myśleć o tym więcej. Przywołał przyjaciela i ruszył chwiejnym drewnianym mostkiem, skleconym lata temu przez „szperaczy”. Był im wdzięczny za to , że nie musiał brodzić teraz po kolana w mulistej, mokrej breji. Stawiali ostrożne kroki na platformie, która, choć zdążyła porosnąć glonem i spróchnieć, spełniała swoją rolę. Minęli parę „pacjentów”, sunąca leniwie niedaleko po prawej, jak zakochani na schadzce. Zmuszali się całą siłą woli, żeby nie spojrzeć. Droga mijała im bez większych przeszkód, parę razy zmurszałe deski pomostu pękły, a wartownicy wpadli z chlupotem do bagna, wzbudzając poruszenie stworów, które obracały powoli swoje głowy w stronę nieznajomych. Z tego, co Bajarz zdołał się wywiedzieć, nie były to istoty agresywne, choć drażnił ich hałas i nadmierny ruch. W innym przypadku pozwalały przejść przez swoje terytorium. Przebrnęli by przez mokradła bez najmniejszych komplikacji, gdyby nie błąd Bajarza. Młody wartownik kątem oka uchwycił ruch z lewej koło pomostu, i obrócił się.
            Wzrok Mężczyzny i „Pacjenta” spotkały się. Nie zdążył zauważyć żadnych innych szczegółów potwora, poza oczami. Zapadnięte i małe jak u reszty, z mikroskopijnymi źrenicami. Zaczął wpatrywać się w nie, otępiały. Patrzył wydawało mu się, bez końca, głuchy na nawoływania i błaganie Borysa. Liczyły się tylko jego oczy. Teraz i do śmierci. Chude ciało zaczęło powoli sunąć ku podróżnikom, utrzymując kontakt wzrokowy.
-Bajek, Bajek, cholera jasna! BAJARZ!!! Ruszta się,Jezu Chrystu, ruszta się.
Bajarz zaczął odczuwać efekty „kontaktu” z obcym. W mózgu zachodziły mu zagadkowe reakcje, na ciele odczuwał z początku delikatne, później coraz bardziej bolesne drgawki i skurcze, spływające od przez rdzeń kręgowy do całego ciała, paraliżujące. Mimo to nie mógł przestać. Spośród sygnał wysyłanych i odbieranych ze swoim zabójczym „rozmówcą” zdołał wykrzesać jeszcze jedną własną, niezależną myśl- „to już koniec”, przebrnęło przez głowę.
Pacjent był już niebezpiecznie blisko, gdy zahipnotyzowany oprzytomniał. Dostał w potylicę silnym ciosem, po czym gwałtownie powrócił do rzeczywistości. Borys stał koło niego z wyciągniętą dłonią, gotowy przyłożyć raz jeszcze, jeśliby „terapia” się nie powiodła. Zobaczył, że mu się udało, więc czym prędzej złapał za poły skafandra i pociągnął przyjaciela ku drugiemu brzegowi, który przebijał już wśród mgły, zdawałoby się- w zasięgu ręki. Popędzili, miażdżąc podkłady pomostu ciężkimi buciorami. Bajarz całkiem już otrzeźwiał, obrócił się więc do tyłu, i spostrzegł, że zjawa ze szpitala sunie za nimi, a do pościgu dołączyły się inne, choć ich ilość pozostawała tajemnicą z racji nieprzeniknionej mgły.
            Wypadli z rozpędem na brzeg, i popędzili przed siebie, jak najdalej od tego przeklętego miejsca, najszybciej jak potrafili, nie obracając się, nie bacząc na inne zagrożenia, pędzili, dopóki zaczęli dusić się ze zmęczenia. Przystanęli pod drzewem i opadli w poszarzałą trawę. Dopiero gdy adrenalina opadła, rozjaśniło im się w głowach, i zdali sobie sprawę, że wszystko dookoła spowija ciemność, choć oko wykol. Wyciągnęli latarki, włączyli je i omietli strumieniami światła rozłożysty dąb. Nie mając większego wyboru, wdrapali się wysoko i ułożyli wśród gałęzi, nie tyle czekając na sen, co próbując uspokoić zszargane nerwy i pozbierać myśli.
            Bajarz tego dnia nie zasnął. Kiedy zmorzyła go senność, i zaraz po zamknięci u oczu dojrzał zbliżającego się do niego potwora ze straszliwymi ślepiami, który szeptał okropne rzeczy, obudził się zlany potem, i zmusił do tego, żeby już więcej nie zasnąć. Czuwał całą noc, przysłuchując się odgłosom Strefy, i rzucając niespokojne spojrzenia w stronę „nawiedzonych” mokradeł.
            Ostatnio wiele razy spędzali noce w ten sposób. Wcześniej zdarzyło im się odnaleźć zrujnowany bunkier, który nie nadawał się do zamieszkania, ale był doskonałym schronieniem na przeczekanie nocy i odpoczynek. Gdy nocowali na ziemi, wystawiali warty, ale byli i tak zbyt zmęczeni i niespokojni, by spać, więc koniec końców pełnili je wspólnie.
            Innego razu zaatakowało ich stado psów, u których lata działania radiacji spowodowały niezwykłą zwinność. Uciekali do utraty tchu, ogryzając się pojedynczymi strzałami z pistoletów, aż  dotarli do zniszczonej wieży radiowej. Dopadli do drabiny i wspięli się najwyżej jak mogli. Dopiero gdy sięgnęli głównego pomieszczenia, odetchnęli z ulgą i odpoczęli, łapiąc oddech i zajmując się ranami po ugryzieniach wściekłej watahy.  Spędzili na górze noc, budząc się z okropnym bólem pleców po śnie na niewygodnej metalowej podłodze. Nie byli wyszkoleni, aby radzić sobie w Strefie- dotychczas przytulne ściany kompleksu były dla nich cudownym azylem, ale rozwój wypadków rzucił ich w samo centrum nieznanego, nieprzyjaznego terenu. Wtedy, gdy obudzili się na szczycie wieży radiowej, Bajarz postanowił, że zwrócą się do kogoś, kto nauczy ich, jak przetrwać i dotrzeć do celu.
            Wyruszyli, gdy tylko się rozjaśniło. Cel był dość blisko, przy odrobinie szczęścia dotrą przed zmrokiem. Zmienili filtry, poprawili maski przeciwgazowe, i ruszyli. Na wschód, tak jak zaplanowali. Zobaczyć się z człowiekiem- legendą, wychowankiem Zony. Ze stalkerem.
Nie rozmawiali zbyt wiele o tym, co spotkało ich na bagnach. Przez wiele godzin Bajarz i tak milczał, rzucając tylko krótkie niezbędne hasła podczas wędrówki. Borys wiedział, że przyjaciel przeżył szok, sam był nadal roztrzęsiony.
            Ale było coś jeszcze, o czym nie wiedział. Na pytanie, co Bajarz widział w trakcie „kontaktu”, wykręcał się, że nic konkretnego, lub że nie do końca pamięta i nie warto o tym wspominać. Bo cóż miał powiedzieć- że ujrzał ciemny tunel, a na samym końcu mężczyznę w mundurze, który celował do niego z broni, albo ciało Borysa, leżące bez ruchu w trawie, z bladą twarzą i nieobecnym wzrokiem? Nigdy nie posiadał zdolności jasnowidztwa, ale obawiał się najgorszego. Z drugiej strony mogły to być zwykłe wizje, projekcje nadaktywnego mózgu.
            Skończyli maszerować, gdy ciężkie chmury na nieboskłonie zaróżowiały od zachodu. Wartownik przystanął i wytężył wzrok. Przez szkła maski niewiele widział, więc wyciągnął dozymetr, a gdy tło radiacji okazało się niewielkie, ściągnął ją. Rosyjski towarzysz zrobił to samo. Minęła może minuta, gdy udało mu się wypatrzyć pożądany cel- ledwo widoczny zarys bryły wkomponowanej w pagórek. Całość konstrukcji pokryta była liśćmi i gałęziami wplecionymi w siatkę maskującą. Otwory okienne z samochodowymi szybami również przykrywało listowie, pozostawiając mały obszar do obserwacji. Bajarz wyciągnął mapę i spojrzał na koło zatoczone markerem na małym punkcie. Dotarli na miejsce. Tutaj na pewno otrzymają pomoc. Stali przed bunkrem, o wiele mniejszym od „dwudziestki Czwórki”. W dodatku zamieszkiwał go tylko jeden człowiek, który prawdopodobnie dokonał w pojedynkę więcej, niż wszyscy obrońcy kompleksu razem wzięci. Miejsce odpoczynku prawdziwego bohatera.
            Podeszli do niepozornie wyglądającej ściany. Bajarz zbliżył dłoń do odsłoniętego fragmentu metalu, i wystukał hasło, jakiego nauczono go przed laty. Przez chwilę obawiał się, że to na nic, lokator opuścił to miejsce poszedł w diabły. Dźwięk zasuwy, błysk oczu w płomieniu świecy, a potem zasuwa się zamknęła, i cisza. Stłumione zgrzyty otwieranych zamków. Masywne drzwi odjechały na bok z przenikliwym piskiem, a w wejściu ukazał się siwy mężczyzna, niepodobny do innych starców, wyprostowany, o zdrowym wyglądzie, biła od niego siła i pewność siebie, a z oczu patrzyła mądrość i odwaga.
- Nazywam się Piotr. Być może pamiętasz. Potrzebuje twojej pomocy.- Bajarz chciał wyjaśnić to najście.
 Człowiek spojrzał na niego i Borysa, spod przymkniętych powiek, jakby prześwietlając ich dusze swymi ciemnymi oczami. Jego wzrok był nieprzyjemny i tajemniczy, ale bardzo rozumny, jakby czytał z dwóch otwartych ksiąg.
-Pamiętam. Wejdźcie, ściemnia się.- Odpowiedział stalker i odstąpił na bok, wpuszczając strudzonych wędrowców do swej podziemnej świątyni w pagórku.

piątek, 24 stycznia 2014

"Bunkier nr 24": Rozdział 4

Rozdział 4

POSTANOWIONE
            -Niestety w tej sytuacji niewiele mogę zdziałać-  mechanik po raz setny złapał brudną szmatę i zabrał się za czyszczenie swoich fantazyjnych gogli. Skonstruował je sam, jak wiele przedmiotów, których używał. Na pierwszy rzut oka zwykłe masywne okulary, zaopatrzone były jednak w wiele soczewek nakładanych na główne szkła, co dawało różnorakie efekty powiększenia czy wyostrzenia ostrości. Bajarzowi dane kiedyś było się nimi pobawić, i zachodził w głowę jak Złota Rączka potrafi sobie z nimi radzić, głównie z powodu ich sporej wagi i nieporęczności. –Nie mogę wydać ci broni bez wyraźnej zgody. Wiem, co zamierasz zrobić i chciałbym ci pomóc, ale przykro mi. Wylecę na zbity pysk jak Generał się dowie, a tylko na tym się znam i innej roboty się nie podejmę.
-Nie jesteś wojskowym, więc przepustki nie masz i mieć nie możesz, a mamy przecież tymczasowy zakaz wychodzenia z powodu tej paskudnej sprawy. Ach, szkoda chłopiny. Jarzynową robił, kurna, pierwsza klasa. I pogadać z chłopem mogłeś, i napić się.- Jego wzrok padł na automat na stole, rozłożony na czynniki pierwsze- Jasna cholera! Zasrane żółtodzioby, z bronią się obejść nie mogą. Porządny złom, a co sesję dostaję kilka sztuk do naprawy. Co oni, tłuką nimi manekiny czy jak?!
Wartownik zdał sobie sprawę, że nic więcej nie wskóra, skinął więc mechanikowi na  pożegnanie i ruszył do drzwi.
-Ehh… Synu! Zaczekaj.
Obrócił się napięcie i spojrzał na mechanika. Ten przywołał go gestem. Zanurkował pod blat, wyciągnął starego „WANAD-a” i dwa magazynki. Spojrzał na młodego, gdy ten wyciągnął rękę po broń. Położył nie niej swoją dłoń i przycisnął do blatu.
-Jak już znajdziesz tego, kto to zrobił… To pozdrów sukinsyna ode mnie.
Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Złota Rączka zwolnił uścisk, i pozwolił Bajarzowi obejrzeć prezent. Spośród wszystkiego, co zdążył poznać, broń palna była jego największym zamiłowaniem. Już od dziecka, gdy tu trafił, największą  ciekawość  wzbudzało w nim przynoszone przez „szperaczy” pistolety i automaty, raz nawet jeden z nich pozwolił obejrzeć swój  karabin snajperski. Miło wspominał tamte chwile, gdy z błyskiem w oku zaglądał w każdy zakamarek i dotykał każdego elementu misternej konstrukcji polskiego Alexa- 338, lekko zmodyfikowanego na potrzeby działań w Strefie. Przyglądał się teraz pistoletowi samopowtarzalnemu , również rodzimego pochodzenia, i poznał w nim powojennego P-83, cudowną maszynkę z pojemnym magazynkiem i smukłą lufą.
-To nasze, biało- czerwone.- Mechanik najwyraźniej czytał mu w myślach-  Mechanizm uderzeniowy z kurkiem, swobodny zamek, no i stabilny, nie odrzuca ręki i nie ciąży jak niektóre ruskie pierdółki. Nie jest już pierwszej jakości, ale…
-Dziękuję.
Uznał, że tyle wystarczy. Miał wielki szacunek do tego człowieka, zarówno za jego umiejętności, jak i moralność i dobre serce. Opuścił pokój, zostawiając mężczyznę za blatem pogrążonego w myślach.
            Tej samej nocy zebrał zapasy, przygotował broń i kombinezon. Usiadł na pryczy i spojrzał na zegarek- druga. Chociaż godzinkę. Ułożył się wygodnie, i czekając na sen, rozmyślał nad tym, co zmusiło go do opuszczenia kompleksu.

            Była północ, może trochę później. Jedynym, co rozpraszało ciemność było blade światło księżyca za ciężkimi chmurami, i nasze ognisko. Dość zimno, nawet mimo pory wiosennej. Ale w Strefie różnie bywa. Siedzieliśmy na warcie we czwórkę, ja, Borys i dwóch chłystków których nie kojarzę, ale Borys powiedział, że są w porządku. Obserwowałem te dwójkę. Typowi „twardziele”, odważni i dumni rycerze „Zony”, którzy zapaskudziliby gacie na widok mutoszczura. Chcieli pić, ale nie zgodziłem się. Tej nocy to ja tutaj rządzę. Generał ma do mnie zaufanie, zarządził mi dowództwo nad wartą, gdy wrócił.
            Od śmierci kucharza minęły prawie dwie doby. Dowódca kompleksu był wściekły i zszokowany. Ktokolwiek przejawiał złe zamiary względem tego miejsca, ginął zanim jeszcze zdążył dobiec, żeby ochlapać krwią ściany bunkra. Dowódca doszedł więc do wniosku, że musiał to być  ktoś z wewnątrz, albo bardzo sprytny skurczybyk z zewnątrz. Zaczęły się przesłuchania. Na pierwszy ogień poszedł jego zastępca, który od tamtego dnia był na skraju załamania. Druid podejrzewał go nawet o „przeżarcie mózgu”, zachowywał się całkiem jak umarlak z Epicentrum. „Tylko zżerający stres”, powiedziałem wtedy. Generał ogłosił stan wyjątkowy do momentu odszukania winnego. Mieszkańcy nie mieli wstępu na poziomy służbowe, wprowadzono godzinę policyjną. Parę osób postanowiło się zbuntować. Trafili do aresztu, uznani za głównych podejrzanych w sprawie.
            Pęcherz dał o sobie znać, więc odszedłem kawałek na lewo odburkując kompanom, że idę za potrzebą. Skubani byli tak zajęci kartami, że nawet nie zauważyli jak zniknąłem. Na stronie wydawało mi się, że słyszę silnik. Poprawka, nie wydawało mi się. Poprawiłem strój i minąłem ścianę kompleksu skręcającą w prawo. Jakieś pięćdziesiąt metrów od ściany lasu stała duża czarna bryła przebijająca mrok dwoma lampami na przedzie. Przylgnąłem do lunety mojej broni i próbowałem dojrzeć coś w ciemności przede mną. Po przyzwyczajeniu się oczu do ciemności udało mi się wyłowić dwie sylwetki, prawdopodobnie ludzkie, w pobliżu wozu. Stali blisko siebie, może rozmawiali. Po kilku minutach jedna postać wsiadła do kabiny i ruszyła z miejsca. W świetle tylnych świateł zdążyłem zauważyć więcej sylwetek na pace pojazdu, pod powiewającą plandeką na dachu. Ciężarówka, chyba wojskowa, zniknęła w lesie. Zdążyłem rzucić jeszcze okiem na drugiego rozmówcę, który dał nura do ceglanej przybudówki- awaryjnego wyjścia z bunkra.
            Wiedziałem, że nie mogę tego tak zostawić. Nie potrafiłem tego opisać, ale czułem w środku, że to ma związek z losem kucharza i zachowaniem Generała. Doznałem podobnego uczucia jak wtedy, gdy  „zaatakował” mnie mutant tej pamiętnej nocy. Wróciłem do kompanów, swoją dłuższą nieobecność tłumacząc kłopotami z kombinezonem. Jakim cudem mogli nie usłyszeć i nie zobaczyć pojazdu? Wszystko wskazywało na to, że tak było. Może to mi zaczyna odbijać? Może istota z trawy zaszczepiła mi wtedy jakiegoś wirusa, pasożyta, który żerował na zdrowym umyśle, mieszając zmysły i powodując powoli postępujące szaleństwo?
            Całą nocy nie mogłem się skupić na warcie. Wciąż powracałem do pojazdu pod lasem. Kto to był? Z kim się spotkał? Wtedy też postanowiłem opuścić bezpieczny kompleks i pójść śladem opon.

            Opuścił „Dwudziestkę Czwórkę” bez problemów. Poprawił maskę i wyszedł na chłodne nocne powietrze. Usłyszał za plecami kroki.
-Wracaj do środka.
-Gdzie ty się wybierasz?!
Nie zatrzymał się, nie zwolnił kroku.
-Zaraz zacznie się godzina policyjna.
-Nie masz dzisiaj warty.
-Wracaj do środka, do cholery!
-Nie mam takiego zamiaru.
Obrócił się i spojrzał na Borysa. Wełniana czapka na gładko zgolonej czaszce, kilkudniowy zarost, i zabawnie odstające uszy. Przeciętny w budowie, ale silny facet. O silnym charakterze. Zawsze gotów oddać życie za dobrą sprawę. Stary dobry Borys.
Nie miał wyboru. Tak mu się przynajmniej wydawało. Opowiedział mu o tamtej warcie z drobnymi szczegółami. Tak jak myślał, Borys był w małym szoku, kiedy usłyszał o pojeździe. Tak jak reszta towarzystwa przy ognisku, nic podejrzanego nie widział i nie słyszał. Powiedział mu też, Co zamierzał zrobić.
-No, to postanowione. Zaczekaj sekundę, wezmę najpotrzebniejsze…
-Nigdzie ze mną nie idziesz.
Popatrzył na Bajarza, jakby ten przynajmniej kogoś zabił.
-Na pewno nie puszczę cię tam samego. Zobaczyłeś coś, czego nie jesteś do końca pewien, czy widziałeś, i chcesz tak po prostu zabrać się stąd i sprawdzić, czy masz rację? Jeśli nie mogę cię od tego odwieść, to pozwól mi chociaż iść ze sobą.
„Wygrałeś”, pomyślał Bajarz. Z doświadczenia wiedział,  że najmniejszego sensu nie mają próby wyperswadowania przyjacielowi czegokolwiek. Zamkniesz pod kluczem , to przeciśnie się przez dziurkę, da ci w ryj i pójdzie za tobą. Wyciągnął do niego rękę. Borys ujął ją mocno i wyszczerzył się jak to miał w zwyczaju.
-Jak w gównie to razem, nie?
-Tak. Razem.
Stali jeszcze przez chwilę, a ich kaptury targał mocny wiatr ze wschodu, gnający ciężkie szare chmury i naginający źdźbła wysokiej suchej trawy w dolinie, gdzie stał Bunkier nr 24.
           
            Od pracy oderwało go pukanie do drzwi. Wyprostował się znad blatu z bulgoczącym we fiolkach płynem i otworzył. Weszła dwójka barczystych wartowników z brezentowym workiem. Naukowiec błyskawicznym ruchem zrzucił cały sprzęt na podłogę. Breja z fiolek zagotowała się i ulotniła w białej parze, nie czyniąc żadnych szkód. Rozsunął worek i spojrzał na ciało. 
-Widziałeś kiedyś coś takiego?- zagaił jeden z dostarczycieli, znajomy Druida.
Mężczyzna nałożył ochronną maskę i gogle, poprawił fartuch. Dłońmi w gumowych rękawiczkach zaczął rozgarniać gęste futro zwierza. Wielki, przypominający wilka ssak, z masywnymi niedźwiedzimi szczękami. Pod warstwą skóry wyraźnie zarysowane mięśnie karku i masywnych nóg. Długi, giętki ogon jak u szczura. W miejscu połączenia karku z czaszką natrafił dłonią na nietypowe sztywny płatek. Chwycił za wysłużoną maszynkę i zgolił sierść poniżej grzebienia strzałkowego. Nasunął na nos szkła do badań, i jeszcze raz spojrzał. Sięgnął obcęgami i wyciągnął mały, cieniutki plastikowy płatek z metalowymi nóżkami do zamocowania w ciele. Ze stosu badawczego sprzętu pod ścianą wygrzebał mikroskop i podstawił płatek na stolik przedmiotowy. Obserwował przez chwilę w milczeniu, manipulując rewolwerem. Po może pięciu minutach wyprostował się i zawołał stojących przed wejściem wartowników.
-Wołać mi tu Generała! RAZ!
-Nie ma go. Opuścił kompleks… wyjechał w nocy, w pilnej sprawie, tak mówił.
Naukowiec zaklął pod nosem, zasępił się, zdenerwowany poruszył zarośniętą szczęką.
-Jakiś kłopot?- Jeden z mężczyzn w kombinezonie spoglądał na mikroskop próbując zrozumieć powód zdenerwowania tego człowieka.
Druid spojrzał mu w twarz, po czym powrócił do obserwacji chipa. Mikroprocesor miał wygrawerowane logo placówki badawczej, znajdującej się  na północ stąd.
-I to spory.- wymamrotał, wpatrzony w obiektyw, dochodząc do niepokojących wniosków na temat tego, co właśnie odkrył.
           

piątek, 17 stycznia 2014

"Bunkier nr 24": Rozdział 3



Rozdział 3
PRAWDA
                 Podniósł powieki, zbudzony hałasem gdzieś u góry. Przez chwilę wpatrywał się w sufit, łowiąc dźwięki krzątaniny- podenerwowane okrzyki, tłumione przez gruby sufit, i odgłos kroków.
            Spojrzał na zegarek- piąta czterdzieści trzy. Obudził się w porę. Nawet ciut za wcześnie. Żarówka na okurzonym kablu zwisała z sufitu, kołysząc się z wolna, jakby pogrążona we śnie. Jej światło przygasało co parę sekund, i rozbłyskało znowu. „Widocznie znów mają problem z agregatami”, pomyślał Bajarz, i ziewnął zdrowo. Jego wzrok przykuła wyrośnięta mucha, sunąca grzbietem po suficie w bezowocnych próbach przeniknięcia przez lity beton. Hałasowała przy tym nieznośnie. Ktoś kiedyś powiedział, że katastrofę atomową przetrwają tylko karaluchy i ludzie. Zapomniał wspomnieć o muchach.
            Bajarz postanowił zwlec się wreszcie z pryczy. Obrócił głowę i natrafił na coś twardego. Wtedy sobie przypomniał. Włożył rękę pod poduszkę i wyciągnął książkę, poplamioną, wyświechtaną, i bardzo starą. Ujął ją w dłonie i przejechał opuszkami palców po chropowatej skórzanej okładce. Natrafił na wytłoczony wzór lub napis, którego znaczenia nie odkrył do dziś.
            Powrócił na moment w myślach do dnia, w którym ją znalazł, spoczywającą w dziupli poskręcanego, starego dębu. Na tym samym dębie spotkał domniemanego autora tego dziennika, wiszącego bezwładnie, kołyszącego się wolno, wolniej niż żarówka na kablu. Gałąź żałośnie skrzypiała od naporu przywiązanego sznurem martwego ciała. Drapieżniki lub padlinożercy zdążyli już zająć się truchłem, z którego została tylko przypominająca człowieka nieprzyjemna plątanina ścięgien, miejscami strasząca zbielałymi kośćmi. Mimo włożonej maski Bajarz zdołał wyczuć bijący od wisielca trupi fetor i smród rozkładu, niedający się porównać z niczym innym. Był wtedy sam. Wstrzymując oddech przeszukał wtedy „autora”, nie znajdując nic godnego uwagi, po czym odciął nożem sznur, patrząc, jak bezwolne ciało z obrzydliwym chrupotem upada u stóp dębu, i odszedł z dziennikiem, nie oglądając się.
            Dobrze, że Bajarz miał wczorajszej nocy na tyle trzeźwego rozum, żeby schować książkę, zanim zmorzyła go senność. Nikt do dziś o niej nie wiedział, poza Borysem, ale jemu można zaufać. Znają się przecież od dziecka. Bajarz oderwał się od wspomnień i ukrył znalezisko w podszewce swojego z lekka zatęchłego materaca.
             Po kilku nieudanych próbach, zakończonych ledwie dotknięciem nogą podłogi, szarpnął się z wolna, najpierw do pozycji siedzącej. Wstał i ruszył do umywalni. Miał ochotę na kąpiel, ale chciał jeszcze odwiedzić Druida, więc odgonił od siebie kuszącą myśl i opłukał tylko twarz. Bieżąca woda. Chłodna, ale to i tak wielki luksus w tych czasach. Odprowadzana z pobliskiego jeziora i starannie filtrowana. Z powodu niskiego poziomu napromieniowania tamtejszej wody nadawała się do porannej toalety, ale lepiej było jej nie pić jako takiej. Bajarz uniósł głowę znad umywalni i popatrzył sobie prosto w oczy. Lustro było miejscami popękane, i załamywało widok, ukazując kilka zdeformowanych sylwetek mężczyzny. Opuścił toaletę. Narzucił kombinezon, wsunął stopy w znoszone wojskowe buty i ruszył do wyjścia.
            Na korytarzu dzielącym piętro na poszczególne pokoje nie było żywej duszy. Wyżej wciąż przebijał się  stłumiony poranny zgiełk. Bajarz zerknął na czas- wciąż miał chwilę, żeby zobaczyć się z naukowcem. Dotarł do klatki schodowej i zszedł dwa piętra niżej. Minął opustoszałą strzelnicę i siłownię, na końcu korytarza skręcił w prawo i wszedł bez pukania.
            Było otwarte. Druida ani śladu. W „laboratorium” panował typowy dla mężczyzny porządek- na długim blacie poroztrząsane na boki dokumenty, tekturowe teczki, kilka luźnych kartek ze śladami mokrych krążków po kawie. Na przeciwległym kredensie metalowy stojak pełen dymiących i probówek- naukowiec już tu wcześniej był. Dalej pod ścianą stos papierów, narzędzi, stojaków i zwiniętych w rulon schematów  dorównujący wysokością dorosłemu człowiekowi. Wewnątrz jednego rulonu pajęczyna mikroskopijnym pająkiem. Spod kredensu wybiegł samotny karaluch, wyczuwając zagrożenie zawrócił i zniknął w szparze. Królestwo Druida.
            Wartownik próbował sobie przypomnieć skąd ten pseudonim. Ochrzcili go tak prawdopodobnie koledzy z zawodu, z którymi zwykł pracować jeszcze „na początku”, zanim trafił do „Dwudziestki Czwórki”. Naukowiec miał szczególne zamiłowanie do żyjącej w Strefie fauny i flory, wierzył w nadprzyrodzoną moc każdego z żyjących organizmów, choćby nie wiem jak był paskudny i lichy. Swego czasu stawał również na mównicy, i choć nie był praktykujący w wierze, poruszał serca ludzi wyjątkowym krasomówstwem. Później zostawił tę i wszystkie inne prace i skupił się w pełni na badaniu nowo powstałego świata przyrody. Był w swoim fachu najlepszy, przynajmniej w tym regionie. I wciąż żył, co u osobników jak on, upartych, roztrzepanych i o bujnej wyobraźni, było prawdziwym wyczynem.
            W uchylonych drzwiach na zewnątrz znikąd pojawił się naukowiec. Czerwony na twarzy, z fryzurą w nieładzie, poprawiał jak zawsze pomięty fartuch.
–Dzięki Bogu, Piotr! Wszędzie już za tobą byłem! Chodź, nie uwierzysz.
-Ale…
-Nie ma na to czasu!
            Złapał Bajarza za rękaw i wyciągnął z pracowni. „Niezłą krzepę ma, jak na jajogłowego”, pomyślał wartownik, pędząc na łeb szyję, wpatrzony w spocony kark naukowca. Temu w biegu okulary ześlizgnęły się z nosa, ale zdążył je w locie chwycić, po raz kolejny wzbudzając podziw wartownika, i wepchnąć na swoje miejsce.
            Wpadli do klatki schodowej, popędzili do góry o jeden poziom, później kolejny, i następny. Bajarz modlił się, żeby udało się w końcu zainstalować te prowizoryczne windy. Wypadli zziajani na górę, ale naukowcowi najwyraźniej nie w głowie było się zatrzymać, skręcił w lewo, w prawo, i popędził korytarzem w stronę jadalni.
-Tak bardzo nie możesz się doczekać zupy?!- odkrzyknął Bajarz, ledwo dysząc.
-Żartowniś z ciebie, psia mać… Ale… zobaczysz….
            Na pełnym biegu wpadli do kuchni. Wartownik zajrzał przez okienko wychodzące na jadalnię. Stoły puste, żadnych talerzy z jedzeniem. Natomiast na środku kuchni tuż przed nimi zebrał się spory tłumek. Ludzie szeptali głośno, wzdychali z przejęcia. Z ludzkiej masy wyłonił się wojskowy, z którym Bajarz nieraz prowadził wartę. Skinął mu na przywitanie i podszedł do kąta Sali, gdzie stał „Młodszy Generał”, Wójcicki. Zastępca dowódcy bunkra krążył niespokojnie wokół własnej osi, przygryzając kostki.
-I jak?- spytał podenerwowanym tonem.
Wojskowy pokręcił opuszczoną głową.
-Zgon nastąpił jakieś trzy, cztery godziny temu. Nóż w tętnicy szyjnej. Nie możemy nic zrobić.
-Chryste... I to na mojej służbie, NA MOJEJ SŁUŻBIE!!!
Odprawił wojskowego gestem i przysunął sobie stołek, siadając. Wsunął palce we włosy i opuścił głowę, pogrążając się w myślach.
            Wartownik wysłuchał do końca. Miał najgorsze obawy. Ruszył w stronę tłumu, przebijając się z łokciami coraz bliżej przez gęstą ludzką masę. Naukowiec stał gdzieś z tyłu i ze smutnym wyrazem twarzy odprowadzał towarzysza wzrokiem, póki ten nie zniknął w plątaninie sylwetek. Bajarzowi udało mu się przebić i wpadł z rozpędem w centrum koła. Po raz kolejny w przeciągu dwóch dni sparaliżowało go od środka.
            Na posadzce leżał kucharz, dobry znajomy Bajarza. Usta miał otwarte. Zeszklone oczy wpatrywały się w gorę, gdzieś wysoko ponad mury bunkra i pokrywę ciężkich, szarych chmur. Kołnierz jego fartucha zbrunatniał od zakrzepłej krwi, wyciekłej z paskudnej rany na szyi. Krwawe pręgi na przedramionach wskazywały jasno, że próbował bronić się przed napastnikiem. Część kuchni była zdemolowana- z blatu pospadało kilka sprzętów i składników, nawet jedna z szafek była wyrwana z zawiasów. Kucharz wcześniej był  najwidoczniej w trakcie pracy- w starym garnku bulgotała woda, a na desce spoczywały nacięte plastry przeróżnych warzyw.
             Bajarz nadal nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia- nie było w tym kompleksie bardziej przyjaznego i neutralnego człowieka jak ten mężczyzna, zapewniający całemu kompleksowi żywność i moment odpoczynku od nieznośnej i bezlitosnej codzienności. Nie mieściło się w głowie, i kto mógł mu to zrobić.
            Zanim wartownik zdołał się całkowicie otrząsnąć, jeden z żołnierzy zakrzyknął donośnie:
-Wystarczy ludzie! Nie ma tu nic do oglądania! Proszę się rozejść i zająć własnymi sprawami! Teren kuchni i jadalni, a także ta część korytarza są zamknięte do dowołania! Łamiący zakaz będą karani z całą surowością! Proszę zorganizować posiłek we własnym zakresie, dziś rano nie będą one wydawane! A teraz rozejść się!
           
            Gruba warstwa siwych chmur i popiołu wisiała wysoko nad bunkrem, przesuwając się z wolna. Dookoła jak okiem sięgnąć tylko żółtobrązowy dywan wysokiej trawy, samotne strzeliste drzewa z cienkimi pniami i pożółkłymi koronami niewielu drobnych liści. W całym tym krajobrazie wyróżniał się jedynie masywna bryła kompleksu z napisaną czerwoną farbą „24” nad wejściem. Bajarz stał na warcie, podparty o zewnętrzną ścianę, i rozmyślał nad wydarzeniami ostatniej doby. Wciąż nie mógł się pogodzić ze stratą dobrego znajomego. Niejeden wieczór spędzili przy gorzale, z niejednego sekretu się zwierzyli. A teraz już go nie ma. Bajarz podniósł wysoko głowę w masce, spojrzał przez zaparowane szkła na ołowiany nieboskłon, i postanowił- nie spocznie, póki nie pozna prawdy. Tylko prawda go wyzwoli.

piątek, 10 stycznia 2014

Bunkier "W blasku Ognia"?

     Zamierzam wziąć udział w konkursie, którego regulamin można podejrzeć tu:
http://metro2033.pl/news/aktualnosci/startujemy-z-druga-edycja-konkursu-na-najlepsze-opowiadania/

     W dużym skrócie: piszesz opowiadanie na max. 40 000 znaków ze spacjami,osadzone w uniwersum "Metra 2033", wysyłasz na podany adres e-mail,a panowie odbierają, sprawdzają czy się zgadza, czy da się to czytać, i zostajesz zakwalifikowany. Polecam.

      Poprzedni tom "W Blasku Ognia" dostępny będzie w formie w formie e-booka:
http://metro2033.pl/news/aktualnosci/juz-wkrotce-w-blasku-ognia/

     Może nawet coś wygram. Albo przejdę dalej.
Zawsze oddany,
Jogi

"Bunkier nr 24": Rozdział 2


Rozdział 2
 DZIENNIK

     Mieszkamy w starym poniemieckim bunkrze, głęboko pod ziemią. Schroniliśmy się tu na rozkaz pułkownika. Za tym facetem mogę iść do piekła. Mamy pod dostatkiem wody i jedzenia, ale jest duszno i ciasno. Gnieździmy się tu jak pszczoły w ulach, niemalże depcząc sobie po głowach. Ale nie mogę narzekać, w końcu wciąż żyję. Gdyby tylko powietrze było czystsze, i pozbawione tego metalicznego posmaku.
     Widziałem sektory dla uboższych cywili. Niewyobrażalny ścisk. Jak trzoda w zagrodach. I podobnie pachną. Żywność jest skrupulatnie dzielona, nie wiadomo, kiedy będziemy mogli wyjść, żeby zdobyć więcej zapasów.
    
     Tam u góry coś się stało. Nie chcą nas wypuścić, wykręcają się „środkami ostrożności”. Udało mi się podsłuchać rozmowę dowódcy kompleksu. Już od tygodnia wyprawiają ludzi na powierzchnię. Wielu nie wraca. Co się do diabła dzieje nad naszymi głowami?

     Sektor szpitalny pęka w szwach. Leży tam mnóstwo ludzi, chyba wojskowych. Cierpią. Krzyczą, majaczą przez sen. Kilku z nich wciśnięto w kaftany. W nocy widziałem, jak wyprowadzają wózki przykryte czarnym brezentem. Boże.

     Ile tu już gnijemy? Miesiąc? Rok? Chcę wyjść! CHCĘ JUŻ WYJŚĆ Z TEGO CHOLERNEGO WIĘZIENIA!!! Nie mam pojęcia, jaki dziś dzień, który miesiąc, dzień czy noc. Bez kalendarza wszystko zlewa się w wieczność.
     Racje żywnościowe są na wyczerpaniu. Tak myślę, bo dostajemy mniej i mniej. Dwa liche posiłki w ciągu dnia. Wczoraj dwójka cywili poszarpała się i pogryzła walcząc o swoje porcje.

     Zaczęli „Czystkę”. Tak na to mówimy. Zdrowi ludzie z bronią weszli do sektora z „trzodą” i powystrzelali co bardziej wątłych i chorych. I kilku innych, którzy w napadzie wściekłości rzucili się na egzekutorów. Nawet się z tym nie kryli- po wszystkim wynieśli truchła na naszych oczach. I łgali. Znów łgali o „środkach ostrożności”, łgali o „zagrożeniu dla reszty mieszkańców”, o „mniejszym złu”. Co mają te słowa wobec krwi na rękach każdego z nich?

     Zdrowszym i silniejszym z nas rozdali maski gazowe, kombinezony i wysłali na powierzchnię do budowy ogrodzenia i zbierania drewna. Kiedy wyszedłem na powierzchnię, zwiesiłem głowę, uklęknąłem i byłem całkowicie głuchy na wszystko i wszystkich. Co się stało ze światem? Spalona ziemia, połamane drzewa, pochmurne szare niebo, ataki porywistego wiatru. I niepokojący, agresywny terkot wydobywający się z wbudowanych w nasze skafandry liczników.
     Na próżno było dowiedzieć się, co się stało i czyja to sprawka. Wojskowi milczeli jak zaklęci. Uwijaliśmy się jak w ukropie, stawiając ogrodzenie i wały z worków wypełnionych piaskiem. Po pracy dostawaliśmy żarcie, którym ledwo mogliśmy zaspokoić głód i zyskać odrobinę energii na następny dzień harówki.

     Uciekłem. Przed wyjściem wkradłem się do kuchni, ukryłem pod skafandrem trochę prowiantu i zabrałem krótką broń palną zostawioną przez lekkomyślnego strażnika. Kiedy byli możliwie najmniej zainteresowani naszą robotą, puściłem się biegiem w stronę przetrwałego lasu. Gonili za mną dobre pół kilometra. Dzięki Bogu za nie najgorszą kondycję. Ale postrzelili mnie w ramię. Na szczęście zabrałem apteczkę.
     Nie mam pojęcia, ile przetrwam. Wokół ciągle coś zdaję się krążyć, słyszę dziwne ryki i dźwięki, jakich nie wydaje żaden ze znanych mi zwierząt. Noc jest najgorsza, wtedy jest głośniej niż w dzień. Te wycie paraliżuje, pozbawia nadziei. Udało mi się wdrapać na drzewo. Widać stąd jakiś budynek, prawdopodobnie obiekt badawczy. Laboratorium? Może uda mi się tam dotrzeć.

     W tym obiekcie badawczym wyprawia się chore rzeczy. CO jakiś czas ktoś tu przychodzi. Wykonuje eksperymenty na żywych organizmach, bada organy wyjęte z martwych okazów, zapisuje raporty. Nie mam odwagi podejść bliżej, ale istoty, które ten chory naukowiec przetrzymuje, nie należą do zwierząt widywanych normalnie na Ziemi.
    
     Nie miałem wyboru. Nie mogłem spędzić całego życia w nieświadomości. Żałuję, że poznałem prawdę. Jeśli coś mnie zabije albo zrobię to sam, mam szczerą nadzieję, że ktoś to przeczyta. Pozna prawdę.

NIECH BÓG NAM WYBACZY
-Jan Kwiatkowski
Starszy Szeregowy
23 pułku
wielkopolskiej piechoty