Rozdział 5
STALKER
Słońce było już nisko, gdy dotarli na
bagna. Wiatr rozwiewał połacie białej jak mleko mgły, targał brunatną trzciną i
marszczył wodę zalewającą cały pas od jeziora na północy daleko na południe,
mijając zalesione tereny i wychodząc dalej na jałowe radioaktywne pustkowia.
Bajarz
wiele już słyszał o tym miejscu. W Strefie każdy metr kwadratowy był
potencjalnym zagrożeniem, ale ten podmokły teren z dala od wszelkiej
cywilizacji był szczególnie niebezpieczny. Nie chodziło o wodę, o
promieniowanie, którego tło dało się jeszcze znieść, nawet nie o porastające tu
ówdzie w kępach rośliny, poskręcane nieznaną siłą drzewa i podejrzanie
wyglądające lilie wodne, mogące dotkliwie poranić. Niewątpliwie najgorszym
koszmarem byli mieszkańcy mokradeł.
Wiele lat
temu, zanim wszystko poszło się pieprzyć, w pobliżu rzeki stał szpital. Nadal w
oddali było widać jego surową szarą bryłę, z popękanymi ścianami i pustymi
oczodołami otworów okiennych. Dosłownie
chwilę przed samą Katastrofą zarządzono ewakuację. Personel szpitala, policja i
straż wspólnymi siłami opróżniali budynek, w pierwszej kolejności wynosząc
niepełnosprawnych i ludzi w gorszej sytuacji zdrowotnej, po ciężkich
operacjach, z amputowanymi kończynami. Ładowali ich do ciężarówek i mijali
rzekę, kierując się do sobie tylko wiadomego celu, za wszelką cenę chcąc
uratować pacjentów i siebie samych, oddalając się od zagrożonego terenu.
Ewakuacja przechodziła sprawnie i pomyślnie, i kiedy większość pacjentów z
gorszym stanem zdrowia opuściło obiekt, Na niebie pojawiła się oślepiająca
łuna, i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować w sytuacji, było po wszystkim,
a cały świat zakrył ciemny całun.
Borys właśnie
ich zauważył, i teraz szarpał kompana za ramię, wydając nieartykułowane
westchnięcia. „Wystraszył się nie na żarty”, pomyślał Bajarz. Sam ledwie
powstrzymywał się, żeby nie uciec jak najdalej stąd, obserwując z lękiem to, co
przeraziło przyjaciela.
Na całym
terenie mokradeł, jak i również na obrzeżach, przez spowijającą teren mgłę
można było dostrzec postacie. Głupcem byłby jednak ten, kto widział w nich
człowieka. Lokatorzy bagien owszem z sylwetki przypominali ludzi, ale już od
dawien dawna nimi nie byli. Przemierzali podmokły teren, sunąc niespiesznie w
powietrzu tuż przy ziemi, palcami u stóp lub rozerwanym obuwiem ryjąc bruzdy w
wodzie. Za nimi powiewały szlafroki, szpitalne piżamy, pospiesznie narzucone
płaszcze, kilku było nagich. Skóra na twarz obwisała, przyjęła nieprzyjemny
ziemisty kolor, byli całkiem łysi i nie mieli paznokci. Pomarszczone ciało
odsłaniało maleńkie oczy zapadłe w czaszce, wyraźnie zarysowane żebra ,
kręgosłup i wypukłości kolan, zgrabiałe palce u dłoni. Niektórzy mieli połamane
kończyny, sunęli, ciągnąc je za sobą jak zbędny balast, lub nie mieli ich w
ogóle. Inni byli zgarbieni, niscy, tyczkowaci, zdeformowani. Ich wygląd
wzbudzał niepohamowane wręcz przerażenie, najodważniejsi ze stalkerów, mijając
ten teren, nie śmieli spojrzeć prosto w ich twarze, a gdy jednak to zrobili,
drżeli na całym ciele jak przy ataku ostrego zimna. Ludzie, którzy poświęcali
swoje życie i niejedno w ciągu swojej pracy w Strefie zobaczyli, patrzyli w zapadłe, paciorkowate ślepia tych
potworów i trzęśli się z przerażenia. „Pacjenci”, bo tak ich nazwano, nie
potrafili wyrządzić żadnej fizycznej krzywdy, ale w przypadku bliskiego
spotkania, pozostawiali w psychice niezasklepialne blizny, mieszając zmysły i
burząc fundamenty zdrowego rozsądku u najtwardszych. Dzieci Strefy,
przeistoczone przez surowy świat, w którym żyły, i zrodzone na nowo, na popiele
starego.
Bajarz zmusił się, aby nie myśleć o
tym więcej. Przywołał przyjaciela i ruszył chwiejnym drewnianym mostkiem,
skleconym lata temu przez „szperaczy”. Był im wdzięczny za to , że nie musiał
brodzić teraz po kolana w mulistej, mokrej breji. Stawiali ostrożne kroki na
platformie, która, choć zdążyła porosnąć glonem i spróchnieć, spełniała swoją
rolę. Minęli parę „pacjentów”, sunąca leniwie niedaleko po prawej, jak
zakochani na schadzce. Zmuszali się całą siłą woli, żeby nie spojrzeć. Droga
mijała im bez większych przeszkód, parę razy zmurszałe deski pomostu pękły, a
wartownicy wpadli z chlupotem do bagna, wzbudzając poruszenie stworów, które
obracały powoli swoje głowy w stronę nieznajomych. Z tego, co Bajarz zdołał się
wywiedzieć, nie były to istoty agresywne, choć drażnił ich hałas i nadmierny
ruch. W innym przypadku pozwalały przejść przez swoje terytorium. Przebrnęli by
przez mokradła bez najmniejszych komplikacji, gdyby nie błąd Bajarza. Młody
wartownik kątem oka uchwycił ruch z lewej koło pomostu, i obrócił się.
Wzrok Mężczyzny i „Pacjenta”
spotkały się. Nie zdążył zauważyć żadnych innych szczegółów potwora, poza
oczami. Zapadnięte i małe jak u reszty, z mikroskopijnymi źrenicami. Zaczął
wpatrywać się w nie, otępiały. Patrzył wydawało mu się, bez końca, głuchy na
nawoływania i błaganie Borysa. Liczyły się tylko jego oczy. Teraz i do śmierci.
Chude ciało zaczęło powoli sunąć ku podróżnikom, utrzymując kontakt wzrokowy.
-Bajek,
Bajek, cholera jasna! BAJARZ!!! Ruszta się,Jezu Chrystu, ruszta się.
Bajarz
zaczął odczuwać efekty „kontaktu” z obcym. W mózgu zachodziły mu zagadkowe
reakcje, na ciele odczuwał z początku delikatne, później coraz bardziej bolesne
drgawki i skurcze, spływające od przez rdzeń kręgowy do całego ciała,
paraliżujące. Mimo to nie mógł przestać. Spośród sygnał wysyłanych i
odbieranych ze swoim zabójczym „rozmówcą” zdołał wykrzesać jeszcze jedną
własną, niezależną myśl- „to już koniec”, przebrnęło przez głowę.
Pacjent był
już niebezpiecznie blisko, gdy zahipnotyzowany oprzytomniał. Dostał w potylicę
silnym ciosem, po czym gwałtownie powrócił do rzeczywistości. Borys stał koło
niego z wyciągniętą dłonią, gotowy przyłożyć raz jeszcze, jeśliby „terapia” się
nie powiodła. Zobaczył, że mu się udało, więc czym prędzej złapał za poły
skafandra i pociągnął przyjaciela ku drugiemu brzegowi, który przebijał już
wśród mgły, zdawałoby się- w zasięgu ręki. Popędzili, miażdżąc podkłady pomostu
ciężkimi buciorami. Bajarz całkiem już otrzeźwiał, obrócił się więc do tyłu, i
spostrzegł, że zjawa ze szpitala sunie za nimi, a do pościgu dołączyły się
inne, choć ich ilość pozostawała tajemnicą z racji nieprzeniknionej mgły.
Wypadli z rozpędem na brzeg, i
popędzili przed siebie, jak najdalej od tego przeklętego miejsca, najszybciej
jak potrafili, nie obracając się, nie bacząc na inne zagrożenia, pędzili,
dopóki zaczęli dusić się ze zmęczenia. Przystanęli pod drzewem i opadli w
poszarzałą trawę. Dopiero gdy adrenalina opadła, rozjaśniło im się w głowach, i
zdali sobie sprawę, że wszystko dookoła spowija ciemność, choć oko wykol. Wyciągnęli
latarki, włączyli je i omietli strumieniami światła rozłożysty dąb. Nie mając
większego wyboru, wdrapali się wysoko i ułożyli wśród gałęzi, nie tyle czekając
na sen, co próbując uspokoić zszargane nerwy i pozbierać myśli.
Bajarz tego dnia nie zasnął. Kiedy
zmorzyła go senność, i zaraz po zamknięci u oczu dojrzał zbliżającego się do
niego potwora ze straszliwymi ślepiami, który szeptał okropne rzeczy, obudził
się zlany potem, i zmusił do tego, żeby już więcej nie zasnąć. Czuwał całą noc,
przysłuchując się odgłosom Strefy, i rzucając niespokojne spojrzenia w stronę
„nawiedzonych” mokradeł.
Ostatnio wiele razy spędzali noce w
ten sposób. Wcześniej zdarzyło im się odnaleźć zrujnowany bunkier, który nie
nadawał się do zamieszkania, ale był doskonałym schronieniem na przeczekanie
nocy i odpoczynek. Gdy nocowali na ziemi, wystawiali warty, ale byli i tak zbyt
zmęczeni i niespokojni, by spać, więc koniec końców pełnili je wspólnie.
Innego razu zaatakowało ich stado
psów, u których lata działania radiacji spowodowały niezwykłą zwinność.
Uciekali do utraty tchu, ogryzając się pojedynczymi strzałami z pistoletów, aż dotarli do zniszczonej wieży radiowej. Dopadli
do drabiny i wspięli się najwyżej jak mogli. Dopiero gdy sięgnęli głównego
pomieszczenia, odetchnęli z ulgą i odpoczęli, łapiąc oddech i zajmując się
ranami po ugryzieniach wściekłej watahy. Spędzili na górze noc, budząc się z okropnym
bólem pleców po śnie na niewygodnej metalowej podłodze. Nie byli wyszkoleni,
aby radzić sobie w Strefie- dotychczas przytulne ściany kompleksu były dla nich
cudownym azylem, ale rozwój wypadków rzucił ich w samo centrum nieznanego,
nieprzyjaznego terenu. Wtedy, gdy obudzili się na szczycie wieży radiowej,
Bajarz postanowił, że zwrócą się do kogoś, kto nauczy ich, jak przetrwać i
dotrzeć do celu.
Wyruszyli, gdy tylko się rozjaśniło.
Cel był dość blisko, przy odrobinie szczęścia dotrą przed zmrokiem. Zmienili
filtry, poprawili maski przeciwgazowe, i ruszyli. Na wschód, tak jak
zaplanowali. Zobaczyć się z człowiekiem- legendą, wychowankiem Zony. Ze
stalkerem.
Nie
rozmawiali zbyt wiele o tym, co spotkało ich na bagnach. Przez wiele godzin
Bajarz i tak milczał, rzucając tylko krótkie niezbędne hasła podczas wędrówki.
Borys wiedział, że przyjaciel przeżył szok, sam był nadal roztrzęsiony.
Ale było coś jeszcze, o czym nie
wiedział. Na pytanie, co Bajarz widział w trakcie „kontaktu”, wykręcał się, że
nic konkretnego, lub że nie do końca pamięta i nie warto o tym wspominać. Bo
cóż miał powiedzieć- że ujrzał ciemny tunel, a na samym końcu mężczyznę w
mundurze, który celował do niego z broni, albo ciało Borysa, leżące bez ruchu w
trawie, z bladą twarzą i nieobecnym wzrokiem? Nigdy nie posiadał zdolności
jasnowidztwa, ale obawiał się najgorszego. Z drugiej strony mogły to być zwykłe
wizje, projekcje nadaktywnego mózgu.
Skończyli maszerować, gdy ciężkie
chmury na nieboskłonie zaróżowiały od zachodu. Wartownik przystanął i wytężył
wzrok. Przez szkła maski niewiele widział, więc wyciągnął dozymetr, a gdy tło
radiacji okazało się niewielkie, ściągnął ją. Rosyjski towarzysz zrobił to
samo. Minęła może minuta, gdy udało mu się wypatrzyć pożądany cel- ledwo
widoczny zarys bryły wkomponowanej w pagórek. Całość konstrukcji pokryta była
liśćmi i gałęziami wplecionymi w siatkę maskującą. Otwory okienne z
samochodowymi szybami również przykrywało listowie, pozostawiając mały obszar
do obserwacji. Bajarz wyciągnął mapę i spojrzał na koło zatoczone markerem na
małym punkcie. Dotarli na miejsce. Tutaj na pewno otrzymają pomoc. Stali przed
bunkrem, o wiele mniejszym od „dwudziestki Czwórki”. W dodatku zamieszkiwał go
tylko jeden człowiek, który prawdopodobnie dokonał w pojedynkę więcej, niż wszyscy
obrońcy kompleksu razem wzięci. Miejsce odpoczynku prawdziwego bohatera.
Podeszli do niepozornie wyglądającej
ściany. Bajarz zbliżył dłoń do odsłoniętego fragmentu metalu, i wystukał hasło,
jakiego nauczono go przed laty. Przez chwilę obawiał się, że to na nic, lokator
opuścił to miejsce poszedł w diabły. Dźwięk zasuwy, błysk oczu w płomieniu
świecy, a potem zasuwa się zamknęła, i cisza. Stłumione zgrzyty otwieranych
zamków. Masywne drzwi odjechały na bok z przenikliwym piskiem, a w wejściu
ukazał się siwy mężczyzna, niepodobny do innych starców, wyprostowany, o
zdrowym wyglądzie, biła od niego siła i pewność siebie, a z oczu patrzyła
mądrość i odwaga.
- Nazywam
się Piotr. Być może pamiętasz. Potrzebuje twojej pomocy.- Bajarz chciał
wyjaśnić to najście.
Człowiek spojrzał na niego i Borysa, spod
przymkniętych powiek, jakby prześwietlając ich dusze swymi ciemnymi oczami. Jego
wzrok był nieprzyjemny i tajemniczy, ale bardzo rozumny, jakby czytał z dwóch
otwartych ksiąg.
-Pamiętam.
Wejdźcie, ściemnia się.- Odpowiedział stalker i odstąpił na bok, wpuszczając
strudzonych wędrowców do swej podziemnej świątyni w pagórku.