piątek, 28 lutego 2014

"Bunkier nr 24": Rozdział 9



Rozdział 9
OSTATNI PRZYCZÓŁEK

       Ziemia była miękka, przez padający w nocy deszcz. To znacznie ułatwiało pracę. Podłużny dół był już prawie gotowy.
Wziął na ramiona ciało Borysa, owinięte w płótno, i złożył w środku. Obok spoczął jego automat, rozszarpany kombinezon i nóż. Bajarz zasypał dół, zbity z desek krzyż ozdobiła maska przyjaciela. Nie był to pochówek na miarę bohatera, ale w tych warunkach nie mógł zrobić nic więcej. Postał chwilę, wpatrując się w mogiłę, póki czerwone niebo zachodu nie znikło pod zasłoną mroku. Kilkukrotnie miał nieodparte wrażenie, że spoza szkieł maski przeciwgazowej spoglądają an niego bystre oczy przyjaciela.

            Pokój komendanta był skromny, o wiele skromniej urządzony od bogatej siedziby Generała, w której Bajarz miał okazję gościć. Większą część jednej ściany zajmował masywny regał, uginający się pod ciężarem oprawnych w skórę tomów, podrapanych segregatorów i luźnych kartek papieru wyglądających tu i ówdzie spomiędzy ksiąg. Tuż za niedużym acz solidnym biurkiem stało proste krzesło, skrzypiące przy każdej próbie spoczęcia na nim. Na ścianie za plecami siedzącego znajdowało się zakratowane okno, natomiast ścianę od strony wejścia nad drzwiami zdobił wypchany łeb pseudodzika, o którym to zapewne wspomniał rozeźlony doktor podczas ich wizyty. Kły bestii sterczały złowrogo, a martwe oczy zdawały się podążać za obecnym wewnątrz bohaterem.
-Najsampierw chciałbym przeprosić za zachowanie moich żołnierzy.- Od rozmyślań o głowie stwora oderwał go głos komendanta.- Jesteśmy, można by rzec, w trakcie wojny.
-Co się dzieje?- szepnął zaintrygowany Bajarz. Biegnąc wyczerpany do osady w całkowitej wręcz ciemności, mógł wprawdzie nie zauważyć, że coś jest nie tak.
-Bandyci.- Komendant począł spacerować niespokojnie po pomieszczeniu.- Osiedlili się nad jeziorem na północ stąd, i przeprowadzają ataki na nasze wysunięte posterunki. Straciłem tam kilku dobrych ludzi.- komendant usiadł na krzesło, które skrzypnęło. – No, ale wróćmy może do twojej sprawy. Mówisz, że dotarłeś tu aż z Dwudziestego Czwartego Bunkra? Cóż, to kawał drogi, i to niebezpiecznym terenem. Przykro mi z powodu twojego kompana.
Te słowa zdawały się ugodzić Bajarza, który jeszcze nie pogodził się ze stratą. Komendant pojął, że przeniósł rozmowę na niebezpieczny grunt, postanowił więc zmienić temat.
-Posłuchaj, z niewielką pomocą przedarłeś się przez bagna, przeżyłeś w Dolinie, gdzie roi się mnóstwo cholerstwa, i byłeś w samym sercu tej radioaktywnej puszczy. Nie będę owijał w bawełnę, potrzebujemy ludzi takich jak ty, potrafiących przetrwać, odważnych, z silną wolą.
-Ja równie żnie będę owijać w bawełnę- nie zamierzam tu zostawać dłużej nić na jedną dobę. Uzupełnię zapasy na waszym targu i ruszam w dalszą drogę.
-Zapewne cel twojej podróży pozostanie dla mnie tajemnicą.
Bajarz milczał, więc komendant chciał podjąć temat, gdy niespodziewanie padło pytanie.
-Słyszał Pan o Ośrodku Badawczym „genom” na północny- wschód stąd?
Komendant nie starał się nawet ukryć zaskoczenia.
-A i owszem. A co ty chcesz znaleźć w tym zapomnianym przez Boga miejscu?
-Pewien… przyjaciel, pokierował mnie tam. Podobno przeprowadzano tam eksperymenty, mające na celu…
-Doskonale o tym wiem.- Bezceremonialnie przerwał komendant.- Ale bez obaw, moi ludzie byli tam, wszystkie osoby za to odpowiedzialne zostały już dawno aresztowane i ukarane.
No właśnie- Bajarz westchnął głośno- okazuję się, że być może nie wszyscy.

sobota, 22 lutego 2014

"Bunkier nr 24": Rozdział 8



Rozdział 8
WYCIE

       Stalowe drzwi zaskrzypiały przeciągle, a na przeciwległą ścianę celi padł kwadrat światła. W kwadracie pojawiły się dwie postaci. Ktoś wpadł do pomieszczenia, kwadrat światła zamknął się z trzaskiem.
-Ehh… władza.
-Druid? To ty?!
-Mój Boże, Talecki! Dobrze cię… słyszeć.
Złota Rączka wstał i przysiadł się do naukowca, by podzielić się wieściami. Poza nimi w celi nikogo nie było, ale „przezorny zawsze ubezpieczony”, jak zwykł mawiać stary dobry Wiesiu, zabierając na wyprawy w głąb Strefy dodatkową parę bielizny, w razie spotkania z jakimś szczególnie paskudnym mutantem.
-Spokojnie, wyrwiemy się stąd.- Podjął cicho.- Mam na zewnątrz człowieka, lada chwila powinien
-Mój drogi przyjacielu, doceniam twój optymizm, ale są naprawdę nikłe szanse, żeby…
Strażnik na korytarzu wrzasnął coś niezrozumiale. Zadudniły strzały. Po chwili wszystko ucichło. Zazgrzytał zamek, i ku wielkiemu zdziwieniu Druida drzwi rozwarły się, ale nie po to, by wtrącić kolejnego więźnia. W wejściu ukazał się mężczyzna, młody chłopak nawet, choć maska przeciwgazowa na jego twarzy uniemożliwiała dokładne określenie wieku.
-Prędko, włóżcie to!- Ku dwójki więźniom powędrowały stareńkie „MC- jedynki” z okularami i filtrem. Sprzęt miał już swoje lata, ale w tej sytuacji powinien wystarczyć. W trójkę opuścili celę.
            Korytarz sektora więziennego wyglądał jak pole bitwy. Wszędzie unosił się barwny, siwo- brunatny gaz. Jego fetor przedzierał się przez wysłużone już filtry i drapał w gardle, dusił. Na podłodze leżeli strażnicy, rozciągnięci i nieruchomi, bez życia.
-Czy oni…
-Spokojnie- gumowe kule. I- wskazał dookoła- gaz obezwładniający.
Z chmury gazu wyłonili się inni „buntownicy”, również w maskach i pod bronią.
-Czysto.
-Wszystkie cele otwarte?- Władczo zapytał młodzik w masce, prawdopodobnie koordynator i dowódca całej akcji.
-Otwarte.
-W porządku. WSZYSCY WIĘŹNIOWE, PROSZĘ DO MNIE!!!
Złota Rączka, służący niegdyś „w woju”, bacznie obserwował działania młodych rebeliantów. Utworzyli oni zwarty, wzorowy wręcz szyk, z odbitymi skazańcami w centrum. Mężczyznom zdolnym do walki rozdane zostały pistolety, poinstruowano ich krótko na temat obsługi. Ktoś porozumiewał się przez radio z innym oddziałem. „Ktokolwiek i jakkolwiek to wcześniej zorganizował, te dzieciaki wiedzą, co robią”, doszedł do wniosku.
            Nie tracąc więcej czasu, wymaszerowali korytarzem ku schodom. Jak się spodziewali, u góry czekał już komitet powitalny w postaci żołnierzy i reszty strażników, zwabionych hałasem. Ku ich grupie popędziły kule. Prawdziwe kule. Ukryli się, a pociski skruszyły tynk na ścianie klatki schodowej. Uzbrojeni mężczyźni odpowiedzieli ogniem. Dwójka pilnujących schodów padła obezwładniona. Przed nimi wyrosły drzwi. Wysoki chłopak z materiałową torbą zajął miejsce przy ścianie, sięgnął do torby i wyjął granat błyskowy. Jego kompan na wprost przylgnął do szczerbinki swojego „Kasztana”, solidnego radzieckiego pistoletu maszynowego. Na jego znak tamten szarpnął za klamkę, wrzucił do pomieszczenia granat i pospiesznie zamknął. Sekundę po eksplozji otworzył znów. Oślepieni, miotający się żołnierze byli łatwym celem. Przebiegli przez resztę piętra bez niemiłych niespodzianek i ruszyli znów w górę.
-Gdzie się kierujemy, jeśli wolno mi wiedzieć?- Wydobył z siebie zdyszany Druid.
- Do mojej pracowni. Muszę coś stamtąd zabrać.   

***

            -Już, już w porządku, jeszcze niedaleko.
Puszcza pogrążona w ciemnościach, liche światło latarki czołowej prześlizgujące się po drzewach, podrygujące w biegu. Palący ból w stopie. Ciało przyjaciela na ramionach.
-Trzymaj się. Proszę.
Bajarz tracił siły. Nie miał tak naprawdę pojęcia, czy po prostu się nie zgubił. Ale musiał trafić, musiał zdążyć. Życie Borysa uchodziło przez ranę w jego piersi, barwiło palce i skapywało pod stopy biegnącego mężczyzny.
Nie miał litości dla pozostałego przy życiu napastnika, którego broń raniła Borysa. Zatopił zardzewiały desantowy nóż po samą rękojeść w jego czaszce. Nie miał pojęcia, skąd znalazł sobie tyle siły. Zostawił drgające w konwulsjach ciało i ruszył po przyjaciela.
-Będzie dobrze. Jeszcze kawałek.
Borys nie mógł mu odpowiedzieć. Przy każdej próbie wydobycia głosu rzężał paskudnie, a z ust ciekły strużki krwi. Bajarz poczuł łzy spływające po twarzy.
Ciemność. Las. Liche światło latarki czołowej.

            Wypadł z lasu i popędził ile sił w nogach. W oddali migotało światła. Pod stopami poczuł udeptany grunt. Był blisko.
-Stać! Ani kroku dalej!
Zmęczenie dało się we znaki jak tylko stanął w miejscu. Ciemne plamy zatańczyły mu przed oczyma, przestrzelona stopa zapiekła niemiłosiernie, ramiona ciążyły jak skute ołowiem.
Nie widział rozmówcy. Domyślał się, że w jego kierunku wycelowana jest broń, i choć jeden zły ruch zakończy się tragicznie.
-Pomóżcie, błagam! Zaatakowano nas…
-Nazwisko! Skąd jesteś?! Pokaz przepustkę!
-Ja…- Ledwo łapał oddech- Nie mam…
-Wynoś się, ale już! Liczę do trzech i strzelam!
-Mój przyjaciel zaraz…
-Co tu się w mordę pseudodzika wyrabia?!
W mały krąg światła rzucany przez zawieszone przy wejściu lampy naftowe wszedł nieznany Bajarzowi starzec. Chodził zgarbiony, w starym, spranym waciaku i butach przypominających zwyczajne szpitalne kapcie.  Spojrzał na młodego stalkera, i zmarszczył gniewnie nos, przez co okulary zsunęły mu się nieco, a rzadkie siwe włosy okalające łysinę na czubku głowy nastroszyły się. Przeniósł wzrok na bliskiego śmierci Borysa, a jego aparycja natychmiast złagodniała. Poprawił okulary i zwrócił się do pilnujących pod bronią:
- Opuśćcie te armaty, nie widzicie że mamy rannego?! Chłopcze- tu spojrzał na Borysa- prędko za mną.
            Nie miał czasu przyjrzeć się osadzie. Nigdy tu nie był, choć słyszał wiele o tym miejscu z opowieści zaglądających do „Dwudziestki Czwórki” stalkerów. Podobno społeczność „Ostatniego Przyczółka” była przyjazna, dlaczego więc warta tak zareagowała na jego pojawienie się?
Przeszli przez swego rodzaju plac, miejsce spotkań. Przy dogasającym ogniu siedziało dosłownie kilka osób, większość mieszkańców udała się na spoczynek. Podeszli do podłużnego polowego magazynu, przekształconego na obiekt mieszkalny. Starzec wygrzebał z kieszeni waciaka klucze i  nachylił się nad zamkiem. Borys rzężał okropnie, Bajarz ponaglał doktora,  śmiertelnie przerażony o i niepewny o życie przyjaciela.
-Aha!- stary nacisnął na klamkę.- Krótką chwilę, muszę uprzątnąć stół i wyjąć narzędzia. Będzie dobrze.- Spojrzał na chłopaka i dostrzegł łzy na jego policzkach. Zniknął w drzwiach.
Sekundy dłużyły się niemiłosiernie. Bajarz położył ciało Borysa na ziemi, podparł głowę ramieniem. Ranny zakrztusił się i wypluł krew. Patrzył długo w oczy młodego stalkera, próbując wykrztusić jakieś słowa, ale mógł tylko z trudem oddychać.
-Szybko! Podaj mi go!- Z mieszkania wyłonił się starzec. Zaniósł rannego w głąb pomieszczenia, ułożył na stole. Bajarz przestępował już próg, lecz stary zawrócił i zagrodził mu drogę.
-Zostań na zewnątrz, będziesz tylko przeszkadzał.
-Ale…
-Spokojnie chłopcze, zajmę się twoim druhem najlepiej jak potrafię.-Posłał młodemu uśmiech i zatrzasnął za sobą drzwi.
Pozostawało czekać.

***

            Wpadli na poziom czwarty. Ani żywej duszy, oczywiście można się było spodziewać strażników patrolujących teren. Młody dowódca wyjrzał na korytarz. Dokręcił tłumik do broni, i wyjrzał ponownie. Krótki urywany wizg, szarpnięcie ramienia, i ogłuszony patrolujący leżał bezwładnie na posadzce. Przeciągnięto go w ustronne miejsce pod ścianą. Korytarzem popędził mechanik w obstawie dwójki uzbrojonych buntowników.
            Kiedy tylko zniknęli za drzwiami pracowni, jak na rozkaz z przeciwległego krańca wypadła grupa uzbrojonych, barczystych facetów. Nie zdążyli się skryć, niemal pod ich nosami wylądował granat dymny.  Gęsty dym wypełnił cały korytarz, wśród kłębów nie można było dostrzec własnego nosa. Skądś wyłoniła się ręką, szarpnęła Druida i wciągnęła go w głąb korytarza. Tutaj dym się przerzedzał, i naukowiec z ulgą zobaczył kuśtykającego obok mechanika.
-Tutaj!- Zakrzyknął, i cały oddział skręcił w bok.
Tu korytarz się kończył.
-Co teraz?- Z obawą w głosie wyszeptał Druid.
Nie doczekał się odpowiedzi, zauważył za to, że Złota Rączka z zapałem opukuje i ostukuje jedną ze ścian. Naukowiec spojrzał na niego, ze zdumieniem unosząc brwi i zastanawiając się, czy w dymie nie było jakichś „niezwykłych substancji”, i czy jego stary kumpel nie nawdychał się tego świństwa.
-Ach, cholera! Tu gdzieś powinien… Mam!
Mechanik wymacał luźną cegłę, i naparł na nią ramieniem z całych sił. Gdy już niebezpiecznie poczerwieniał na twarzy, skała weszła w głąb ściany, a mur obok zadrżał obok i uniósł się ku górze, niczym w starych opowieściach fantasy, jakie zdumiony naukowiec zwykł czytać w młodości. Nawet teraz był w stanie uwierzyć w obłożony przedziwnym zaklęciem fragment ściany, gdyby nie zauważył mechanizmu i hydrauliki przylegającej po drugiej stronie do cegieł.
-Niezłe, co?- Mechanik wyszczerzył się, prezentując całe pożółkłe uzębienie.- Pan wielce wielmożny Generał zażyczył sobie kiedyś awaryjnego wyjścia na powierzchnię „w razie szczególnych przypadków”. Kto by pomyślał, że ten chory skurczybyk okaże się pomocny.
            Weszli do dużego pomieszczenia o kształcie walca, ciągnącego się wysoko w górę. Do brzegu pomieszczenia przylegała drabina, sięgająca samego szczytu. Śmierdziało wilgocią i stęchlizną, ze ścian ściekała cuchnąca, brudna woda, a cegły spajał gęsty mech lub glon o niezdrowym zielonkawym kolorze.
-Co to za miejsce?- Druid aż przetarł szkła o rękaw swego fartucha i nałożył, obserwując to miejsce.
-A bo ja wiem? Jak przed nami projektowali ten bunkier, odkryli cuś takiego, tutaj i jeszcze w kilku innych miejscach. Jak dla mnie, to to zwykła kanalizacja jest czy insze cuś. No to żem połączył to i nasz kochany bunkier, i wyjście awaryjne gotowe. Oszczędziłem sobie tylko roboty.
Mechanik ciężko westchnął i podszedł do młodego dowódcy, który zdjął już maskę. Miał brudne blond włosy, bladą skórę, i nie wydawał się starszy niż osiemnaście lat. Jednak wygląd jego twarzy, pewność siebie i zachowanie wcale nie zgadzały się z tą oceną- jeśli popatrzeć mu w oczy, widziało się nie wystraszonego chłoptasia, a mężczyznę, twardego, twardszego nawet od niektórych tchórzy z kompleksu, którzy mieli czelność nazywać się żołnierzami.
-Wojciechu „Morsie”- Złota Rączka zwrócił się tym nietypowym przydomkiem do chłopaka.- Mam dla ciebie jeszcze jedno ważne zadanie.
Mors słuchał, patrząc z pokorą i dumą na starego mechanika. Ten wyciągnął ze sporej kieszeni w kurtce nieduże urządzonko, coś pomiędzy pilotem a palmtopem, z krótką anteną i wyświetlaczem za grubym szkłem.
-To- wręczył ustrojstwo Wojciechowi.- … jest odbiornik. Nadajnik umieściłem w WANAD-zie, WANADa tego wręczyłem pewnemu wartownikowi, wołają go Bajarza, może znasz?
-Miałem okazję pełnić z nim wartę- Mors spojrzał z zaciekawieniem na odbiornik, i przeniósł wzrok z powrotem na rozmówcę.- Wiem, kto to.
-Świetnie. Odbiornik wskazuje, gdzie teraz znajduje się broń, a wraz z nią Bajarz. Ufam ci- spojrzał młodemu w oczy.- Znajdź go. Odszukaj, opowiedz o tym, co tu się dzieje, pomóż w razie potrzeby. Powiedz… że wszyscy są bezpieczni.
Wojciech nie potrzebował więcej wyjaśnień. Skinął krótko głową i ruszył do drabiny.
-Niech cię twój bóg prowadzi. O ile jeszcze zdołałeś zachować wiarę w cokolwiek. – Mechanik pozdrowił go starym żołnierskim salutem, i obserwował, jak wspina się coraz wyżej i wyżej, i znika.
Chodźmy- Zwrócił się do Druida- Mam tu niedaleko przytulne …mieszkanko. Młody da sobie radę. Mam nadzieję. Wiele od niego zależy.

***
            Udało mi się wdrapać na drzewo. Widać stąd jakiś budynek, prawdopodobnie obiekt badawczy. Laboratorium? Może uda mi się tam dotrzeć.
Bajarz uniósł wzrok znad dziennika. Chaotyczne notatki tego mężczyzny stanowiły dla niego jak na razie jedyny trop. Będzie musiał udać się do tego obiektu. Może tam dowie się czegoś więcej.
Skrzypnęły drzwi. Wreszcie. Jeśli dobrze pamięta, spędził dobre dwie godziny, odchodząc od zmysłów i zamartwiając się nad losem przyjaciela, i drugie tyle na lekturze i analizie tekstu z tajemniczego dziennika. Nie był w stanie na choć minutę snu, choć zmęczeni uparcie próbowało zawładnąć jego ciałem.
Zbliżał się do niego starzec, który najprawdopodobniej operował Borysa. Poruszał się bardzo wolno, zgarbiony jeszcze bardziej niż przedtem, ukrywając twarz w mroku. „Czyżby…” Bajarzem owładnęły najgorsze przypuszczenia.
Starzec pojawił się w świetle. Oczy miał smutne, brwi ściągnięte. Próbował ukryć dłonie, ale wartownik zauważył, że palce mu drżą. Nie zdążył nawet się przebrać, lekarski fartuch pokrywała krew. Mnóstwo krwi. Spojrzał Bajarzowi, prosto w oczy. Ten wzrok tłumaczył wszystko, nie potrzeba było żadnych słów. Bajarz ukrył twarz w dłoniach, pragnąć odejść, zniknąć. Zapomnieć.


            Ciemna, chłodna noc zbliżała się ku końcowi. W oddali jakieś stworzenie wyło. Wycie te, przepełnione niespotykanym bólem, tajemniczością, mieszało zmysły, miażdżyło silną wolę. Sprowadzało tylko smutek.

wtorek, 18 lutego 2014

"Bunkier nr 24": Rozdział 7




Rozdział 7
LAS

            Radioaktywna puszcza wyrastała przed nimi gęstą ścianą. Delikatny wiatr wprawiał w drgania powykręcane krzewy. Nawet stojąc na krawędzi można było dostrzec pulsujące wśród drzew ogniska grawitacyjnych anomalii. Licznik Geigera już powarkiwał nieśmiało, ostrzegając o poziomie radioaktywności wykraczającym ponad normę.
Ruszyli ścieżką z przerzedzonej trawy. Z pobliskich drzew podniósł się wrzask i łopot skrzydeł, gdy chmara czarnych ptaszysk wzbiła się w powietrze, spłoszone obecnością nieproszonych gości. Bajarz i Borys ukucnęli wznosząc automaty, ale to były tylko niegroźne kruki. Jedyne ptaki, jakie widywało się w tym spaczonym środowisku, dla wielu przesądnych symbole śmierci, radziły sobie w Strefie doskonale z racji swojej padlinożerczej natury, ukształtowanej przez surowe warunki panujące wokół. Nie gardziły nawet ciałem mutanta. Podróżując po Strefie można było dojrzeć całe chmary tych uskrzydlonych upiorów ucztujące wśród ciał na polu walki pomiędzy dwiema wrogimi grupami, czy w legowiskach martwych stworów, łakomie wkłuwające się dziobami w ofiary i wyszarpujące szponami co bardziej łakome kąski.
Wchodząc głębiej w las, świeżo wyszkoleni „szperacze” zrozumieli, dlaczego ptaki zebrały się tu tak licznie. Na gałęziach wszędzie dookoła zwisały martwe ciała, jak kukły pozbawione sznurków, huśtane podmuchami wiatru. Wszystkie z nich miały na sobie brudne i naddarte czarne płaszcze lub szaty, kilku narzuconych miało kaptury. Sekta? Nie można wykluczyć. Być może patrzyli właśnie na wynik jakiegoś chorego rytuału ku czci wyimaginowanego boga, który domagał się krwi swoich wiernych. Wbrew wszelkim normom etyki i moralności, które i tak dawno już wygasły, Bajarz podszedł, aby przeszukać jednego z najbliższych wisielców. Borys obserwował w milczeniu, jak przyjaciel przetrząsa kieszenie trupa. Gdy skończył, opuścił głowę w masce i przez filtr wyszeptał krotką modlitwę, którą nauczył go Siwy. Wrócił i z krzywym uśmieszkiem podał mu paczkę naboi do broni jego kalibru, butelkę wody. Sobie przywłaszczył nóż desantowy, podchodzący rdzą przy rękojeści, ale poza tym jak najbardziej sprawny. Powtórzyli proces „rewizji” kilka razy i uzbierali znaczną ilość amunicji, trochę wody i zbędnego złomu. Zgniły prowiant rzucili w trawę, na pastwę kruków.
            W miarę posuwania się coraz dalej i dalej między drzewa, musieli uważać na każdy krok. Okolica roiła się od zdradzieckich anomalii. Zdecydowanie najgęściej wśród krzewów rozsiane były zakłócenia grawitacyjne, potrafiące dotkliwie poranić, połamać kończyny, w najgorszym przypadku uśmiercić poprzez wprasowanie w grunt lub zmiażdżenie ciała do wielkości średniego plecaka, w którym stalkerzy zwykli przenosić fanty. Niewątpliwie zaskoczony był ten, który odnalazł takiego delikwenta w pełnym kombinezonie i w roztargnieniu zabrał się nie za jego dobytek w materiałowej torbie, a dźwignął jego samego. Borys uśmiechnął się do siebie, nie mogąc zrozumieć z jakiej przyczyny nachodzą go tak dziwne myśli.
Podarowane przez Siwego mutry okazały się bardzo przydatne. Stąpając ostrożnie, wartownicy rzucali małe nakrętki przed siebie, dokładnie obserwując ich tor lotu i miejsc lądowania, i byli w stanie rozeznać, czy jeśli skierują się w tę stronę, coś nie rozerwie ich na kawałki. Dotarli w miejsce, gdzie puszcza znacznie podmokła. Woda była dość wysoko, by zalać wysoką trawę. Z brzegu dostrzegli kilka „hydroanomalii”, występujących tylko na terenach napromieniowanych obfitych w wodę. Miarowy, spokojny terkot dozymetru nasilił się.
-Chyba nie zamierzasz tam wchodzić?- Drżącym głosem spytał Borys. Bajarzowi wydawało się, że przez wizjer jego maski widzi pobladłą ze strachu twarz.
-Nie mamy wyboru.
-Czekaj! Spróbujmy choć… obejść…
-Niepotrzebnie nadłożymy drogi i stracimy mnóstwo czasu, ściemnia się. Nie mam zamiaru błąkać się tutaj po zmroku.- Spojrzał na wątpiącego kompana.- Damy radę.
Postawił krok wprzód. Woda podeszła niemal do skraju jego wysokich buciorów. Usłyszał za sobą ciężkie westchnięcie Borysa, zniekształcone przez filtr maski. Sekundę później już dwie pary butów człapały, grzęznąc po kolana. Bajarz rzucił pierwszą nakrętkę. Nie zauważył żeby wylądowała, dostrzegł tylko  małą mgiełkę i kawałek metalu wyparował. Rzucił drugą. To samo. Mogła to być niebezpieczna anomalia, chmura kwasu czy inne draństwo. Dał znać kompanowi, ominęli to miejsce szerokim łukiem. Chwilę później ledwo uszedł śmierci, o włos mijając szalejący wir wodny tuż przy boku. Po kilku minutach spaceru w obojgu nich dosłownie wrzała adrenalina. Sprawdzali muterkami każdy skrawek podmokłego terenu przed nimi, w niemal panicznej obawie o życie, a całą sytuację pogarszał stukający z niebezpiecznie dużą częstotliwością dozymetr.
            Wreszcie dobrnęli do drugiego brzegu, sprawdzili pospiesznie teren i padli wycieńczeni na brunatny piaszczysty brzeg. Stres powoli opadał a puls wracał do normy. Nie pójdą dalej. Nie dadzą rady. Zostaną tu, może ich coś zeżre, albo nasiąkną promieniowaniem i zaczną się świecić, lub zdechną od choroby popromiennej, jeśli wcześniej ich nie strawi żywcem. Borys zamknął oczy i nakrył twarz ramieniem, wsłuchując się w szalejący dozymetr.
- No dalej. „Ostatni Przyczółek” już niedaleko.
Przemogli się i już chwilę później parli żwawo, motywowani celem podróży, którym była osada na wschodzie, prawie przy samej granicy województwa. Siwy wspomniał o niej Bajarzowi zanim opuścili bunkier. To właśnie tam, u miejscowego komendanta, powinni szukać wsparcia, i odpowiedzi na namnażające się pytania.
Puszcza znów gęstniała, prawie uniemożliwiając przejście. Nagle do ich uszu dobiegł szelest, gdzieś na wprost. I znów. Z gęstwiny wyłoniła się grupa pięciu osób, uzbrojonych po zęby.
***

            Ogień trzaskał przyjemnie, pochłaniając drobne gałęzie i wijąc się wokół większych klocków drzewa. Wokół zebrała się większość najemników, chcących wygrzać zmęczone ciało i napić się ciepłego naparu. Woda zawrzała, mężczyźni ujęli garnek i kolejno rozlali do naczyń, dosypali ziołowej mieszanki i pili, parząc usta. Spokój chwili zakłócił odległy hałas. Grupa przy ognisku jak na jeden rozkaz wstała i chwyciła za broń. Byli pewni, że w tej dolinie, z dala od wszelkiego zorganizowanych grup, nad jeziorem, zasłonięci poszyciem z paproci i trzcin, i pokryci siatką maskujacą, nie będą widoczni dla nieproszonych gości.
Z jednego z namiotów wyszedł mężczyzna, prawdopodobnie dowódca, sadząc po groźnym wyglądzie i pewnym siebie zachowaniu. Bladą, pociągłą twarz jegomościa zdobiły dwie niemal symetryczne blizny, rozciągnięte od prawej brwi w dół do dolnej szczęki. Zagadkowy napastnik nie oszczędził też oka, które spaczyło się i zaszło bielmem, skrzącym się w blasku ognia. Mężczyzna nie miał broni ani skafandra, narzucił przechodzony mundur z wydartymi oznaczeniami, na szyi spoczywała półmaska z dwoma filtrami, głowę miał gładko wygoloną. Skinął towarzyszom przy ogniu, by opuścili broń, a sam wyszedł poza teren obozu i stanął, cierpliwie wpatrując się w nadjeżdżający pojazd.
Spory wojskowy wóz przystanął kilkanaście metrów przed obserwatorem, światła zgasły a kabinę opuścił kierowca.
- Co jest do cholery? Na randkę się umówili czy ki czort?- Przysadzisty najemnik podjął temat, przewieszając automat za plecy i wracając do ognia, gdzie czekał kubek z gorącym napojem. Reszta zignorowała jego pytanie, wytężając słuch i starając się wyłowić treść dysputy między swoim dowódcom a kierowcą. Po dwóch, może trzech minutach było po wszystkim, mundurowy z okaleczoną twarzą wracał do obozu i rzucił ku zbiorowisku:
-Panowie. Kończyć herbatę, zbierać sprzęt. Mamy robotę.

***

            Zanim zdążyli jakkolwiek zareagować, potoczyły się ku nim pięć zgranych serii z Kałachów. Bajarz uskoczył w bok, za pień drzewa, a kule przeszyły ściółkę, gdzie jeszcze przed sekundą stał. Borysowi udało się przypaść do zwalonego drzewa, a seria zatrzeszczała o drewno za jego plecami. Ryzykując dziurę w czole, ostrożnie uniósł się i wyjrzał znad powalonego drzewa. Napastnicy byli na tyle pewni, że nie kłopotali się nawet znalezieniem osłony- ukucnęli tylko, obserwując kryjówki dwójki młodych wartowników. Borys powrócił za osłonę w ostatnim momencie, uchylając się przed kulą, którą niemal poczuł przez gumę swojej maski. Obejrzał się na bok i dojrzał kompana, skrytego za pniem z lufa w pogotowiu. Przekazał mu gestami- pięć palców, na wprost, odkryci. Nie zastanawiając się, Bajarz wysunął automat zza drzewa i puścił krótką serię na ślepo. Jęk i łomot upadającego ciała. Jednocześnie pozostała czwórka poruszyła się, zapewne szukając osłony, i powietrze znów przeszyły pociski. Bajarz został przygwożdżony ogniem, zaczęło się robić naprawdę nieciekawie, zwłaszcza że jego drzewo zostało poszatkowane jak sito. Borys wychylił się i strzelał, próbując odwrócić uwagę napastników. W tym czasie Bajarz puścił się biegiem do pokrytej mchem skały, trochę na ukos, z dala od całej akcji. Skoczył za nią w chwili, gdy zabłąkana kula sięgnęła jego stopy. Zawył z bólu, zdradzając swoją pozycję. Jest, źle, jest cholernie źle. Walcząc z okropnym żarem w nodze, ranny sięgnął do kieszeni w kombinezonie i wyjął granat odłamkowy. Czwórka atakujących zdawała się chwilowo skupić na Borysie, nie zmieniając miejsca. Wyciągnął zawleczkę i rzucił „cytrynką” wprost pod ich nogi. Huk poniósł się daleko w las, płosząc kruki gdzieś przed nimi, w niebo wzbiła się mieszanina pyłu, ziemi i leśnej ściółki. Oboje patrzyli teraz z ukrycia na efekty, ale nie byli w stanie określić, czy ktokolwiek z nich dostał. Kurz opadł, i Bajarz kątem oka dostrzegł przyjaciela, który stanął wyprostowany , i z wściekłym okrzykiem strzelał przed siebie. Jedno z ciał bezwładnie osunęło się obok drzewa. Ostatnią rzeczą, jaką młody strzelec pamiętał, zanim odszedł od zmysłów, był Borys, upadający jakby w zwolnionym tempie, ze strachem w oczach, gdy kula ugodziła w jego klatkę piersiową.