Rozdział
8
WYCIE
Stalowe drzwi zaskrzypiały przeciągle, a na przeciwległą
ścianę celi padł kwadrat światła. W kwadracie pojawiły się dwie postaci. Ktoś
wpadł do pomieszczenia, kwadrat światła zamknął się z trzaskiem.
-Ehh… władza.
-Druid? To ty?!
-Mój Boże, Talecki! Dobrze cię… słyszeć.
Złota
Rączka wstał i przysiadł się do naukowca, by podzielić się wieściami. Poza nimi
w celi nikogo nie było, ale „przezorny zawsze ubezpieczony”, jak zwykł mawiać stary
dobry Wiesiu, zabierając na wyprawy w głąb Strefy dodatkową parę bielizny, w
razie spotkania z jakimś szczególnie paskudnym mutantem.
-Spokojnie, wyrwiemy się stąd.- Podjął
cicho.- Mam na zewnątrz człowieka, lada
chwila powinien…
-Mój drogi przyjacielu, doceniam twój
optymizm, ale są naprawdę nikłe szanse, żeby…
Strażnik
na korytarzu wrzasnął coś niezrozumiale. Zadudniły strzały. Po chwili wszystko
ucichło. Zazgrzytał zamek, i ku wielkiemu zdziwieniu Druida drzwi rozwarły się,
ale nie po to, by wtrącić kolejnego więźnia. W wejściu ukazał się mężczyzna,
młody chłopak nawet, choć maska przeciwgazowa na jego twarzy uniemożliwiała
dokładne określenie wieku.
-Prędko, włóżcie to!- Ku dwójki więźniom
powędrowały stareńkie „MC- jedynki” z okularami i filtrem. Sprzęt miał już
swoje lata, ale w tej sytuacji powinien wystarczyć. W trójkę opuścili celę.
Korytarz sektora więziennego
wyglądał jak pole bitwy. Wszędzie unosił się barwny, siwo- brunatny gaz. Jego
fetor przedzierał się przez wysłużone już filtry i drapał w gardle, dusił. Na
podłodze leżeli strażnicy, rozciągnięci i nieruchomi, bez życia.
-Czy oni…
-Spokojnie- gumowe kule. I- wskazał dookoła- gaz obezwładniający.
Z
chmury gazu wyłonili się inni „buntownicy”, również w maskach i pod bronią.
-Czysto.
-Wszystkie cele otwarte?- Władczo zapytał
młodzik w masce, prawdopodobnie koordynator i dowódca całej akcji.
-Otwarte.
-W porządku. WSZYSCY WIĘŹNIOWE, PROSZĘ DO MNIE!!!
Złota
Rączka, służący niegdyś „w woju”, bacznie obserwował działania młodych
rebeliantów. Utworzyli oni zwarty, wzorowy wręcz szyk, z odbitymi skazańcami w
centrum. Mężczyznom zdolnym do walki rozdane zostały pistolety, poinstruowano
ich krótko na temat obsługi. Ktoś porozumiewał się przez radio z innym
oddziałem. „Ktokolwiek i jakkolwiek to wcześniej zorganizował, te dzieciaki
wiedzą, co robią”, doszedł do wniosku.
Nie tracąc więcej czasu,
wymaszerowali korytarzem ku schodom. Jak się spodziewali, u góry czekał już
komitet powitalny w postaci żołnierzy i reszty strażników, zwabionych hałasem.
Ku ich grupie popędziły kule. Prawdziwe kule. Ukryli się, a pociski skruszyły
tynk na ścianie klatki schodowej. Uzbrojeni mężczyźni odpowiedzieli ogniem.
Dwójka pilnujących schodów padła obezwładniona. Przed nimi wyrosły drzwi.
Wysoki chłopak z materiałową torbą zajął miejsce przy ścianie, sięgnął do torby
i wyjął granat błyskowy. Jego kompan na wprost przylgnął do szczerbinki swojego
„Kasztana”, solidnego radzieckiego pistoletu maszynowego. Na jego znak tamten
szarpnął za klamkę, wrzucił do pomieszczenia granat i pospiesznie zamknął. Sekundę
po eksplozji otworzył znów. Oślepieni, miotający się żołnierze byli łatwym
celem. Przebiegli przez resztę piętra bez niemiłych niespodzianek i ruszyli
znów w górę.
-Gdzie się kierujemy, jeśli wolno mi wiedzieć?- Wydobył z siebie zdyszany Druid.
- Do mojej pracowni. Muszę coś stamtąd zabrać.
***
-Już,
już w porządku, jeszcze niedaleko.
Puszcza
pogrążona w ciemnościach, liche światło latarki czołowej prześlizgujące się po
drzewach, podrygujące w biegu. Palący ból w stopie. Ciało przyjaciela na
ramionach.
-Trzymaj się. Proszę.
Bajarz
tracił siły. Nie miał tak naprawdę pojęcia, czy po prostu się nie zgubił. Ale
musiał trafić, musiał zdążyć. Życie Borysa uchodziło przez ranę w jego piersi,
barwiło palce i skapywało pod stopy biegnącego mężczyzny.
Nie
miał litości dla pozostałego przy życiu napastnika, którego broń raniła Borysa.
Zatopił zardzewiały desantowy nóż po samą rękojeść w jego czaszce. Nie miał
pojęcia, skąd znalazł sobie tyle siły. Zostawił drgające w konwulsjach ciało i
ruszył po przyjaciela.
-Będzie dobrze. Jeszcze kawałek.
Borys
nie mógł mu odpowiedzieć. Przy każdej próbie wydobycia głosu rzężał paskudnie,
a z ust ciekły strużki krwi. Bajarz poczuł łzy spływające po twarzy.
Ciemność.
Las. Liche światło latarki czołowej.
Wypadł z lasu i popędził ile sił w nogach.
W oddali migotało światła. Pod stopami poczuł udeptany grunt. Był blisko.
-Stać! Ani kroku dalej!
Zmęczenie
dało się we znaki jak tylko stanął w miejscu. Ciemne plamy zatańczyły mu przed
oczyma, przestrzelona stopa zapiekła niemiłosiernie, ramiona ciążyły jak skute
ołowiem.
Nie
widział rozmówcy. Domyślał się, że w jego kierunku wycelowana jest broń, i choć
jeden zły ruch zakończy się tragicznie.
-Pomóżcie, błagam! Zaatakowano nas…
-Nazwisko! Skąd jesteś?! Pokaz przepustkę!
-Ja…- Ledwo
łapał oddech- Nie mam…
-Wynoś się, ale już! Liczę do trzech i strzelam!
-Mój przyjaciel zaraz…
-Co tu się w mordę pseudodzika wyrabia?!
W
mały krąg światła rzucany przez zawieszone przy wejściu lampy naftowe wszedł
nieznany Bajarzowi starzec. Chodził zgarbiony, w starym, spranym waciaku i
butach przypominających zwyczajne szpitalne kapcie. Spojrzał na młodego stalkera, i zmarszczył
gniewnie nos, przez co okulary zsunęły mu się nieco, a rzadkie siwe włosy
okalające łysinę na czubku głowy nastroszyły się. Przeniósł wzrok na bliskiego
śmierci Borysa, a jego aparycja natychmiast złagodniała. Poprawił okulary i
zwrócił się do pilnujących pod bronią:
- Opuśćcie te armaty, nie widzicie że mamy rannego?! Chłopcze- tu spojrzał na Borysa- prędko za mną.
Nie miał czasu przyjrzeć się
osadzie. Nigdy tu nie był, choć słyszał wiele o tym miejscu z opowieści
zaglądających do „Dwudziestki Czwórki” stalkerów. Podobno społeczność
„Ostatniego Przyczółka” była przyjazna, dlaczego więc warta tak zareagowała na
jego pojawienie się?
Przeszli
przez swego rodzaju plac, miejsce spotkań. Przy dogasającym ogniu siedziało
dosłownie kilka osób, większość mieszkańców udała się na spoczynek. Podeszli do
podłużnego polowego magazynu, przekształconego na obiekt mieszkalny. Starzec
wygrzebał z kieszeni waciaka klucze i
nachylił się nad zamkiem. Borys rzężał okropnie, Bajarz ponaglał
doktora, śmiertelnie przerażony o i
niepewny o życie przyjaciela.
-Aha!- stary
nacisnął na klamkę.- Krótką chwilę, muszę uprzątnąć stół i wyjąć narzędzia.
Będzie dobrze.- Spojrzał na chłopaka i dostrzegł łzy na jego policzkach.
Zniknął w drzwiach.
Sekundy
dłużyły się niemiłosiernie. Bajarz położył ciało Borysa na ziemi, podparł głowę
ramieniem. Ranny zakrztusił się i wypluł krew. Patrzył długo w oczy młodego
stalkera, próbując wykrztusić jakieś słowa, ale mógł tylko z trudem oddychać.
-Szybko! Podaj mi go!- Z mieszkania
wyłonił się starzec. Zaniósł rannego w głąb pomieszczenia, ułożył na stole.
Bajarz przestępował już próg, lecz stary zawrócił i zagrodził mu drogę.
-Zostań na zewnątrz, będziesz tylko
przeszkadzał.
-Ale…
-Spokojnie chłopcze, zajmę się twoim druhem najlepiej jak
potrafię.-Posłał młodemu uśmiech i zatrzasnął
za sobą drzwi.
Pozostawało
czekać.
***
Wpadli na poziom czwarty. Ani żywej
duszy, oczywiście można się było spodziewać strażników patrolujących teren.
Młody dowódca wyjrzał na korytarz. Dokręcił tłumik do broni, i wyjrzał
ponownie. Krótki urywany wizg, szarpnięcie ramienia, i ogłuszony patrolujący
leżał bezwładnie na posadzce. Przeciągnięto go w ustronne miejsce pod ścianą.
Korytarzem popędził mechanik w obstawie dwójki uzbrojonych buntowników.
Kiedy tylko zniknęli za drzwiami
pracowni, jak na rozkaz z przeciwległego krańca wypadła grupa uzbrojonych,
barczystych facetów. Nie zdążyli się skryć, niemal pod ich nosami wylądował
granat dymny. Gęsty dym wypełnił cały
korytarz, wśród kłębów nie można było dostrzec własnego nosa. Skądś wyłoniła
się ręką, szarpnęła Druida i wciągnęła go w głąb korytarza. Tutaj dym się
przerzedzał, i naukowiec z ulgą zobaczył kuśtykającego obok mechanika.
-Tutaj!-
Zakrzyknął, i cały oddział skręcił w bok.
Tu
korytarz się kończył.
-Co teraz?- Z obawą w głosie wyszeptał
Druid.
Nie
doczekał się odpowiedzi, zauważył za to, że Złota Rączka z zapałem opukuje i
ostukuje jedną ze ścian. Naukowiec spojrzał na niego, ze zdumieniem unosząc
brwi i zastanawiając się, czy w dymie nie było jakichś „niezwykłych
substancji”, i czy jego stary kumpel nie nawdychał się tego świństwa.
-Ach, cholera! Tu gdzieś powinien… Mam!
Mechanik
wymacał luźną cegłę, i naparł na nią ramieniem z całych sił. Gdy już
niebezpiecznie poczerwieniał na twarzy, skała weszła w głąb ściany, a mur obok
zadrżał obok i uniósł się ku górze, niczym w starych opowieściach fantasy,
jakie zdumiony naukowiec zwykł czytać w młodości. Nawet teraz był w stanie
uwierzyć w obłożony przedziwnym zaklęciem fragment ściany, gdyby nie zauważył
mechanizmu i hydrauliki przylegającej po drugiej stronie do cegieł.
-Niezłe, co?-
Mechanik wyszczerzył się, prezentując całe pożółkłe uzębienie.- Pan wielce wielmożny Generał zażyczył sobie
kiedyś awaryjnego wyjścia na powierzchnię „w razie szczególnych przypadków”.
Kto by pomyślał, że ten chory skurczybyk okaże się pomocny.
Weszli do dużego pomieszczenia o
kształcie walca, ciągnącego się wysoko w górę. Do brzegu pomieszczenia
przylegała drabina, sięgająca samego szczytu. Śmierdziało wilgocią i
stęchlizną, ze ścian ściekała cuchnąca, brudna woda, a cegły spajał gęsty mech
lub glon o niezdrowym zielonkawym kolorze.
-Co to za miejsce?-
Druid aż przetarł szkła o rękaw swego fartucha i nałożył, obserwując to
miejsce.
-A bo ja wiem? Jak przed nami projektowali ten bunkier,
odkryli cuś takiego, tutaj i jeszcze w kilku innych miejscach. Jak dla mnie, to
to zwykła kanalizacja jest czy insze cuś. No to żem połączył to i nasz kochany
bunkier, i wyjście awaryjne gotowe. Oszczędziłem sobie tylko roboty.
Mechanik
ciężko westchnął i podszedł do młodego dowódcy, który zdjął już maskę. Miał
brudne blond włosy, bladą skórę, i nie wydawał się starszy niż osiemnaście lat.
Jednak wygląd jego twarzy, pewność siebie i zachowanie wcale nie zgadzały się z
tą oceną- jeśli popatrzeć mu w oczy, widziało się nie wystraszonego chłoptasia,
a mężczyznę, twardego, twardszego nawet od niektórych tchórzy z kompleksu,
którzy mieli czelność nazywać się żołnierzami.
-Wojciechu „Morsie”-
Złota Rączka zwrócił się tym nietypowym przydomkiem do chłopaka.- Mam dla ciebie jeszcze jedno ważne zadanie.
Mors
słuchał, patrząc z pokorą i dumą na starego mechanika. Ten wyciągnął ze sporej
kieszeni w kurtce nieduże urządzonko, coś pomiędzy pilotem a palmtopem, z krótką
anteną i wyświetlaczem za grubym szkłem.
-To- wręczył
ustrojstwo Wojciechowi.- … jest odbiornik.
Nadajnik umieściłem w WANAD-zie, WANADa
tego wręczyłem pewnemu wartownikowi, wołają go Bajarza, może znasz?
-Miałem okazję pełnić z nim wartę- Mors spojrzał z zaciekawieniem na odbiornik, i przeniósł
wzrok z powrotem na rozmówcę.- Wiem, kto
to.
-Świetnie. Odbiornik wskazuje, gdzie teraz znajduje
się broń, a wraz z nią Bajarz. Ufam ci- spojrzał młodemu w oczy.- Znajdź go. Odszukaj, opowiedz o tym, co
tu się dzieje, pomóż w razie potrzeby. Powiedz… że wszyscy są bezpieczni.
Wojciech
nie potrzebował więcej wyjaśnień. Skinął krótko głową i ruszył do drabiny.
-Niech cię twój bóg prowadzi. O ile jeszcze zdołałeś
zachować wiarę w cokolwiek. –
Mechanik pozdrowił go starym żołnierskim salutem, i obserwował, jak wspina się
coraz wyżej i wyżej, i znika.
Chodźmy- Zwrócił
się do Druida- Mam tu niedaleko przytulne
…mieszkanko. Młody da sobie radę. Mam nadzieję. Wiele od niego zależy.
***
Udało mi się wdrapać na drzewo. Widać stąd jakiś budynek,
prawdopodobnie obiekt badawczy. Laboratorium? Może uda mi się tam dotrzeć.
Bajarz
uniósł wzrok znad dziennika. Chaotyczne notatki tego mężczyzny stanowiły dla
niego jak na razie jedyny trop. Będzie musiał udać się do tego obiektu. Może
tam dowie się czegoś więcej.
Skrzypnęły
drzwi. Wreszcie. Jeśli dobrze pamięta, spędził dobre dwie godziny, odchodząc od
zmysłów i zamartwiając się nad losem przyjaciela, i drugie tyle na lekturze i
analizie tekstu z tajemniczego dziennika. Nie był w stanie na choć minutę snu,
choć zmęczeni uparcie próbowało zawładnąć jego ciałem.
Zbliżał
się do niego starzec, który najprawdopodobniej operował Borysa. Poruszał się
bardzo wolno, zgarbiony jeszcze bardziej niż przedtem, ukrywając twarz w mroku.
„Czyżby…” Bajarzem owładnęły najgorsze przypuszczenia.
Starzec
pojawił się w świetle. Oczy miał smutne, brwi ściągnięte. Próbował ukryć
dłonie, ale wartownik zauważył, że palce mu drżą. Nie zdążył nawet się
przebrać, lekarski fartuch pokrywała krew. Mnóstwo krwi. Spojrzał Bajarzowi,
prosto w oczy. Ten wzrok tłumaczył wszystko, nie potrzeba było żadnych słów.
Bajarz ukrył twarz w dłoniach, pragnąć odejść, zniknąć. Zapomnieć.
Ciemna, chłodna noc zbliżała się ku
końcowi. W oddali jakieś stworzenie wyło. Wycie te, przepełnione niespotykanym
bólem, tajemniczością, mieszało zmysły, miażdżyło silną wolę. Sprowadzało tylko
smutek.