Rozdział
11
W DRODZE
Nie mam
pojęcia, jak mogło do tego dojść-
parszywooki dowódca gorliwie próbował się wytłumaczyć. Pierwszy raz jego „pracodawca”
nie był zadowolony z wykonanej roboty.
-W lesie na południu znaleźliśmy pięć ciał. Wszyscy moi.
Dwóch prawie rozerwanych, dwójka z ranami postrzałowymi, jeden z dziurą w
czaszce. Zaatakowany ostrym narzędziem. Musieli być dobrze wyszkoleni, i świetnie
uzbrojeni. Nie tak to miało wyglądać, i świetnie zdajesz sobie z tego sprawę.
-Nie, nie mówię, że to twoja… Nie, nigdy nie…- Surowy głos w słuchawce doprowadzał do szału.- OK, zrobimy tak. Zgodnie z planem, wsiadamy
właśnie do wozów, kierujemy się w stronę Laboratorium. Zabrałem najlepszych
chłopaków i sprzęt. Po prostu sobie poczekamy na twoich delikwentów na miejscu.
Taki układ ci odpowiada? Cudownie.
Herszt
odetchnął z ulgą, odkładając słuchawkę. Jeśli jego rozmówca po drugiej stronie
zadał sobie tyle trudu, żeby przeciągnąć im kabel telefoniczny, wyposażyć z
jego własnej zbrojowni, a nawet zawezwać posiłki do Laboratorium, cos było na
rzeczy i poważnie potrzebował tam wsparcia.
Parszywooki zajął miejsce kierowcy w
przerobionej terenówce i uruchomił silnik. Cokolwiek by się nie działo, musi perfekcyjnie
grać swoją rolę. Niech przedstawienie trwa.
***
Majacząca w oddali bryła Ośrodku
Badawczego „Genom” dodawała sił i nadziei. Jeżeli dobrze pójdzie, o świcie
następnego dnia już tam będą. Bajarz miał jednak ku temu wątpliwości. Ledwie
wczoraj stracił dwójkę uzbrojonych po zęby kompanów z armii „Przyczółka”, rozszarpanych
przez grasujące tutaj zmutowane dziki. Bestie jednym celnym bodnięciem
potężnych kłów groźne mutanty przebijały się na drugą stronę tułowia. Młody wartownik
miał niechlubną okazję zobaczyć ten chory wytwór tutejszej fauny w akcji, zaraz
przed tym, jak dziki trafiły celne kule posłane przez stalkerów- łowców. Bajarz
miał już serdecznie dość zabijania i tracenia ludzi, nieświadom tego, co
jeszcze na niego czeka na końcu drogi.
Dzień kończył się szybko, a wieczory
wciąż były chłodne, mimo nadchodzącej wielkimi krokami strefowej wiosny.
Opatuleni w niekrępujące ruchów skórzane kurtki z futrami, podróżnicy zatrzymali się na nocleg w pobliskiej stodole.
Duże drewniane drzwi okazały się otwarte. Tropiciel, jeden z grupy wsparcia,
doskonale znał się na rzeczy i od razu wręcz wywęszył niebezpieczeństwo. Na
miękkim gruncie przed stodołą, wśród suchych źdźbeł siana, widniały dość
wyraźne jeszcze ślady. Ślady nienależące do ludzi. O ile człowiek był raczej
przewidywalny, a nawet nie musi być wrogo nastawiony, z takim mutantem nigdy
nic nie wiadomo. Ślady wskazywały na pokrewieństwo ze spotkanymi wcześniej pseudodzikami.
Odciski racic były pojedyncze, więc nie było większych obaw. Grupa przygotowała
się jednak na najgorsze, wspominając nieszczęśników zabitych przez te bestie.
Tropiciel ostrożnie i bezszelestnie
wkroczył do środka. Stodoła skąpana był a w niemalże całkowitym mroku,
spomiędzy szczelin w stropie padały na słomiany dywan plamy czerwonawego słońca
zachodu, któremu dziś udało się pokonać gruby kożuch szarych chmur. W tych
świetlnych słupach unosiło się mnóstwo drobinek kurzu, wzbijających się z
podłogi i przybywających z każdym krokiem. Mężczyzna stanął i nasłuchiwał. W
niemalże idealnej ciszy rozlegał się miarowy, świszczący nieco oddech,
przerywany groźnymi chrapnięciami. Przy przeciwległej ścianie dało się dostrzec
usypany ze ściółki, gałęzi i pozostałości snopów swoisty kopiec, prawdopodobnie
miejsce spoczynku zwierza, bowiem to stamtąd dochodziły odgłosy. Tropiciel
zaryzykował i sięgnął do latarki czołowej. Jednocześnie usłyszał zza siebie
kroki zbliżających się kompanów. Snop światła padł prosto na pysk ogromnej
bestii. Nikt z nich nawet nie zdążył się jej dokładnie przyjrzeć ani tym
bardziej wystraszyć, gdy powieka leżącego bokiem do nich łba rozkleiła się,
ogromny dzik podniósł ciężkie cielsko i zaryczał, donośnie, całkiem nie po
zwierzęcemu, mrożąc krew w żyłach. Dopiero teraz Bajarz dostrzegł w świetle
latarki leżące pod brzuchem mutanta brunatne, poruszające się i drgające
kształty. Dreszcz trwogi potrząsnął całym jego ciałem- wygląda na to, że
napotkali samicę. Wielką, silną samicę z młodymi. A samice z młodymi, broniące
terytorium i swojego potomstwa, były niewątpliwie najgorszym z żywych stworzeń,
jakie można było napotkać Strefie.
Nie mógł się dłużej zastanawiać nad
skutkami ich „wizyty”, bo samica szczególnie wyrośniętego podgatunku
pseudodzika ruszyła na nich, gramoląc się w dół po swoim kopcu, a stojący
najbliżej Tropiciel stał dosłownie kilka kroków od rozwścieczonej bestii, i
najwyraźniej nie miał zamiaru zareagować.
„To będzie długi wieczór”,
przebrnęło przez myśl Bajarzowi, i pewnie wszystkim wokół, po chwycili za broń
i przygotowali się na najgorsze, które nadeszło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz