wtorek, 18 lutego 2014

"Bunkier nr 24": Rozdział 7




Rozdział 7
LAS

            Radioaktywna puszcza wyrastała przed nimi gęstą ścianą. Delikatny wiatr wprawiał w drgania powykręcane krzewy. Nawet stojąc na krawędzi można było dostrzec pulsujące wśród drzew ogniska grawitacyjnych anomalii. Licznik Geigera już powarkiwał nieśmiało, ostrzegając o poziomie radioaktywności wykraczającym ponad normę.
Ruszyli ścieżką z przerzedzonej trawy. Z pobliskich drzew podniósł się wrzask i łopot skrzydeł, gdy chmara czarnych ptaszysk wzbiła się w powietrze, spłoszone obecnością nieproszonych gości. Bajarz i Borys ukucnęli wznosząc automaty, ale to były tylko niegroźne kruki. Jedyne ptaki, jakie widywało się w tym spaczonym środowisku, dla wielu przesądnych symbole śmierci, radziły sobie w Strefie doskonale z racji swojej padlinożerczej natury, ukształtowanej przez surowe warunki panujące wokół. Nie gardziły nawet ciałem mutanta. Podróżując po Strefie można było dojrzeć całe chmary tych uskrzydlonych upiorów ucztujące wśród ciał na polu walki pomiędzy dwiema wrogimi grupami, czy w legowiskach martwych stworów, łakomie wkłuwające się dziobami w ofiary i wyszarpujące szponami co bardziej łakome kąski.
Wchodząc głębiej w las, świeżo wyszkoleni „szperacze” zrozumieli, dlaczego ptaki zebrały się tu tak licznie. Na gałęziach wszędzie dookoła zwisały martwe ciała, jak kukły pozbawione sznurków, huśtane podmuchami wiatru. Wszystkie z nich miały na sobie brudne i naddarte czarne płaszcze lub szaty, kilku narzuconych miało kaptury. Sekta? Nie można wykluczyć. Być może patrzyli właśnie na wynik jakiegoś chorego rytuału ku czci wyimaginowanego boga, który domagał się krwi swoich wiernych. Wbrew wszelkim normom etyki i moralności, które i tak dawno już wygasły, Bajarz podszedł, aby przeszukać jednego z najbliższych wisielców. Borys obserwował w milczeniu, jak przyjaciel przetrząsa kieszenie trupa. Gdy skończył, opuścił głowę w masce i przez filtr wyszeptał krotką modlitwę, którą nauczył go Siwy. Wrócił i z krzywym uśmieszkiem podał mu paczkę naboi do broni jego kalibru, butelkę wody. Sobie przywłaszczył nóż desantowy, podchodzący rdzą przy rękojeści, ale poza tym jak najbardziej sprawny. Powtórzyli proces „rewizji” kilka razy i uzbierali znaczną ilość amunicji, trochę wody i zbędnego złomu. Zgniły prowiant rzucili w trawę, na pastwę kruków.
            W miarę posuwania się coraz dalej i dalej między drzewa, musieli uważać na każdy krok. Okolica roiła się od zdradzieckich anomalii. Zdecydowanie najgęściej wśród krzewów rozsiane były zakłócenia grawitacyjne, potrafiące dotkliwie poranić, połamać kończyny, w najgorszym przypadku uśmiercić poprzez wprasowanie w grunt lub zmiażdżenie ciała do wielkości średniego plecaka, w którym stalkerzy zwykli przenosić fanty. Niewątpliwie zaskoczony był ten, który odnalazł takiego delikwenta w pełnym kombinezonie i w roztargnieniu zabrał się nie za jego dobytek w materiałowej torbie, a dźwignął jego samego. Borys uśmiechnął się do siebie, nie mogąc zrozumieć z jakiej przyczyny nachodzą go tak dziwne myśli.
Podarowane przez Siwego mutry okazały się bardzo przydatne. Stąpając ostrożnie, wartownicy rzucali małe nakrętki przed siebie, dokładnie obserwując ich tor lotu i miejsc lądowania, i byli w stanie rozeznać, czy jeśli skierują się w tę stronę, coś nie rozerwie ich na kawałki. Dotarli w miejsce, gdzie puszcza znacznie podmokła. Woda była dość wysoko, by zalać wysoką trawę. Z brzegu dostrzegli kilka „hydroanomalii”, występujących tylko na terenach napromieniowanych obfitych w wodę. Miarowy, spokojny terkot dozymetru nasilił się.
-Chyba nie zamierzasz tam wchodzić?- Drżącym głosem spytał Borys. Bajarzowi wydawało się, że przez wizjer jego maski widzi pobladłą ze strachu twarz.
-Nie mamy wyboru.
-Czekaj! Spróbujmy choć… obejść…
-Niepotrzebnie nadłożymy drogi i stracimy mnóstwo czasu, ściemnia się. Nie mam zamiaru błąkać się tutaj po zmroku.- Spojrzał na wątpiącego kompana.- Damy radę.
Postawił krok wprzód. Woda podeszła niemal do skraju jego wysokich buciorów. Usłyszał za sobą ciężkie westchnięcie Borysa, zniekształcone przez filtr maski. Sekundę później już dwie pary butów człapały, grzęznąc po kolana. Bajarz rzucił pierwszą nakrętkę. Nie zauważył żeby wylądowała, dostrzegł tylko  małą mgiełkę i kawałek metalu wyparował. Rzucił drugą. To samo. Mogła to być niebezpieczna anomalia, chmura kwasu czy inne draństwo. Dał znać kompanowi, ominęli to miejsce szerokim łukiem. Chwilę później ledwo uszedł śmierci, o włos mijając szalejący wir wodny tuż przy boku. Po kilku minutach spaceru w obojgu nich dosłownie wrzała adrenalina. Sprawdzali muterkami każdy skrawek podmokłego terenu przed nimi, w niemal panicznej obawie o życie, a całą sytuację pogarszał stukający z niebezpiecznie dużą częstotliwością dozymetr.
            Wreszcie dobrnęli do drugiego brzegu, sprawdzili pospiesznie teren i padli wycieńczeni na brunatny piaszczysty brzeg. Stres powoli opadał a puls wracał do normy. Nie pójdą dalej. Nie dadzą rady. Zostaną tu, może ich coś zeżre, albo nasiąkną promieniowaniem i zaczną się świecić, lub zdechną od choroby popromiennej, jeśli wcześniej ich nie strawi żywcem. Borys zamknął oczy i nakrył twarz ramieniem, wsłuchując się w szalejący dozymetr.
- No dalej. „Ostatni Przyczółek” już niedaleko.
Przemogli się i już chwilę później parli żwawo, motywowani celem podróży, którym była osada na wschodzie, prawie przy samej granicy województwa. Siwy wspomniał o niej Bajarzowi zanim opuścili bunkier. To właśnie tam, u miejscowego komendanta, powinni szukać wsparcia, i odpowiedzi na namnażające się pytania.
Puszcza znów gęstniała, prawie uniemożliwiając przejście. Nagle do ich uszu dobiegł szelest, gdzieś na wprost. I znów. Z gęstwiny wyłoniła się grupa pięciu osób, uzbrojonych po zęby.
***

            Ogień trzaskał przyjemnie, pochłaniając drobne gałęzie i wijąc się wokół większych klocków drzewa. Wokół zebrała się większość najemników, chcących wygrzać zmęczone ciało i napić się ciepłego naparu. Woda zawrzała, mężczyźni ujęli garnek i kolejno rozlali do naczyń, dosypali ziołowej mieszanki i pili, parząc usta. Spokój chwili zakłócił odległy hałas. Grupa przy ognisku jak na jeden rozkaz wstała i chwyciła za broń. Byli pewni, że w tej dolinie, z dala od wszelkiego zorganizowanych grup, nad jeziorem, zasłonięci poszyciem z paproci i trzcin, i pokryci siatką maskujacą, nie będą widoczni dla nieproszonych gości.
Z jednego z namiotów wyszedł mężczyzna, prawdopodobnie dowódca, sadząc po groźnym wyglądzie i pewnym siebie zachowaniu. Bladą, pociągłą twarz jegomościa zdobiły dwie niemal symetryczne blizny, rozciągnięte od prawej brwi w dół do dolnej szczęki. Zagadkowy napastnik nie oszczędził też oka, które spaczyło się i zaszło bielmem, skrzącym się w blasku ognia. Mężczyzna nie miał broni ani skafandra, narzucił przechodzony mundur z wydartymi oznaczeniami, na szyi spoczywała półmaska z dwoma filtrami, głowę miał gładko wygoloną. Skinął towarzyszom przy ogniu, by opuścili broń, a sam wyszedł poza teren obozu i stanął, cierpliwie wpatrując się w nadjeżdżający pojazd.
Spory wojskowy wóz przystanął kilkanaście metrów przed obserwatorem, światła zgasły a kabinę opuścił kierowca.
- Co jest do cholery? Na randkę się umówili czy ki czort?- Przysadzisty najemnik podjął temat, przewieszając automat za plecy i wracając do ognia, gdzie czekał kubek z gorącym napojem. Reszta zignorowała jego pytanie, wytężając słuch i starając się wyłowić treść dysputy między swoim dowódcom a kierowcą. Po dwóch, może trzech minutach było po wszystkim, mundurowy z okaleczoną twarzą wracał do obozu i rzucił ku zbiorowisku:
-Panowie. Kończyć herbatę, zbierać sprzęt. Mamy robotę.

***

            Zanim zdążyli jakkolwiek zareagować, potoczyły się ku nim pięć zgranych serii z Kałachów. Bajarz uskoczył w bok, za pień drzewa, a kule przeszyły ściółkę, gdzie jeszcze przed sekundą stał. Borysowi udało się przypaść do zwalonego drzewa, a seria zatrzeszczała o drewno za jego plecami. Ryzykując dziurę w czole, ostrożnie uniósł się i wyjrzał znad powalonego drzewa. Napastnicy byli na tyle pewni, że nie kłopotali się nawet znalezieniem osłony- ukucnęli tylko, obserwując kryjówki dwójki młodych wartowników. Borys powrócił za osłonę w ostatnim momencie, uchylając się przed kulą, którą niemal poczuł przez gumę swojej maski. Obejrzał się na bok i dojrzał kompana, skrytego za pniem z lufa w pogotowiu. Przekazał mu gestami- pięć palców, na wprost, odkryci. Nie zastanawiając się, Bajarz wysunął automat zza drzewa i puścił krótką serię na ślepo. Jęk i łomot upadającego ciała. Jednocześnie pozostała czwórka poruszyła się, zapewne szukając osłony, i powietrze znów przeszyły pociski. Bajarz został przygwożdżony ogniem, zaczęło się robić naprawdę nieciekawie, zwłaszcza że jego drzewo zostało poszatkowane jak sito. Borys wychylił się i strzelał, próbując odwrócić uwagę napastników. W tym czasie Bajarz puścił się biegiem do pokrytej mchem skały, trochę na ukos, z dala od całej akcji. Skoczył za nią w chwili, gdy zabłąkana kula sięgnęła jego stopy. Zawył z bólu, zdradzając swoją pozycję. Jest, źle, jest cholernie źle. Walcząc z okropnym żarem w nodze, ranny sięgnął do kieszeni w kombinezonie i wyjął granat odłamkowy. Czwórka atakujących zdawała się chwilowo skupić na Borysie, nie zmieniając miejsca. Wyciągnął zawleczkę i rzucił „cytrynką” wprost pod ich nogi. Huk poniósł się daleko w las, płosząc kruki gdzieś przed nimi, w niebo wzbiła się mieszanina pyłu, ziemi i leśnej ściółki. Oboje patrzyli teraz z ukrycia na efekty, ale nie byli w stanie określić, czy ktokolwiek z nich dostał. Kurz opadł, i Bajarz kątem oka dostrzegł przyjaciela, który stanął wyprostowany , i z wściekłym okrzykiem strzelał przed siebie. Jedno z ciał bezwładnie osunęło się obok drzewa. Ostatnią rzeczą, jaką młody strzelec pamiętał, zanim odszedł od zmysłów, był Borys, upadający jakby w zwolnionym tempie, ze strachem w oczach, gdy kula ugodziła w jego klatkę piersiową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz