Rozdział
7
LAS
Radioaktywna
puszcza wyrastała przed nimi gęstą ścianą. Delikatny wiatr wprawiał w drgania
powykręcane krzewy. Nawet stojąc na krawędzi można było dostrzec pulsujące
wśród drzew ogniska grawitacyjnych anomalii. Licznik Geigera już powarkiwał
nieśmiało, ostrzegając o poziomie radioaktywności wykraczającym ponad normę.
Ruszyli
ścieżką z przerzedzonej trawy. Z pobliskich drzew podniósł się wrzask i łopot
skrzydeł, gdy chmara czarnych ptaszysk wzbiła się w powietrze, spłoszone
obecnością nieproszonych gości. Bajarz i Borys ukucnęli wznosząc automaty, ale
to były tylko niegroźne kruki. Jedyne ptaki, jakie widywało się w tym spaczonym
środowisku, dla wielu przesądnych symbole śmierci, radziły sobie w Strefie
doskonale z racji swojej padlinożerczej natury, ukształtowanej przez surowe
warunki panujące wokół. Nie gardziły nawet ciałem mutanta. Podróżując po
Strefie można było dojrzeć całe chmary tych uskrzydlonych upiorów ucztujące wśród
ciał na polu walki pomiędzy dwiema wrogimi grupami, czy w legowiskach martwych
stworów, łakomie wkłuwające się dziobami w ofiary i wyszarpujące szponami co
bardziej łakome kąski.
Wchodząc
głębiej w las, świeżo wyszkoleni „szperacze” zrozumieli, dlaczego ptaki zebrały
się tu tak licznie. Na gałęziach wszędzie dookoła zwisały martwe ciała, jak
kukły pozbawione sznurków, huśtane podmuchami wiatru. Wszystkie z nich miały na
sobie brudne i naddarte czarne płaszcze lub szaty, kilku narzuconych miało
kaptury. Sekta? Nie można wykluczyć. Być może patrzyli właśnie na wynik
jakiegoś chorego rytuału ku czci wyimaginowanego boga, który domagał się krwi
swoich wiernych. Wbrew wszelkim normom etyki i moralności, które i tak dawno
już wygasły, Bajarz podszedł, aby przeszukać jednego z najbliższych wisielców.
Borys obserwował w milczeniu, jak przyjaciel przetrząsa kieszenie trupa. Gdy
skończył, opuścił głowę w masce i przez filtr wyszeptał krotką modlitwę, którą
nauczył go Siwy. Wrócił i z krzywym uśmieszkiem podał mu paczkę naboi do broni
jego kalibru, butelkę wody. Sobie przywłaszczył nóż desantowy, podchodzący rdzą
przy rękojeści, ale poza tym jak najbardziej sprawny. Powtórzyli proces
„rewizji” kilka razy i uzbierali znaczną ilość amunicji, trochę wody i zbędnego
złomu. Zgniły prowiant rzucili w trawę, na pastwę kruków.
W miarę posuwania się coraz dalej i
dalej między drzewa, musieli uważać na każdy krok. Okolica roiła się od
zdradzieckich anomalii. Zdecydowanie najgęściej wśród krzewów rozsiane były
zakłócenia grawitacyjne, potrafiące dotkliwie poranić, połamać kończyny, w
najgorszym przypadku uśmiercić poprzez wprasowanie w grunt lub zmiażdżenie
ciała do wielkości średniego plecaka, w którym stalkerzy zwykli przenosić
fanty. Niewątpliwie zaskoczony był ten, który odnalazł takiego delikwenta w pełnym
kombinezonie i w roztargnieniu zabrał się nie za jego dobytek w materiałowej
torbie, a dźwignął jego samego. Borys uśmiechnął się do siebie, nie mogąc zrozumieć
z jakiej przyczyny nachodzą go tak dziwne myśli.
Podarowane
przez Siwego mutry okazały się bardzo przydatne. Stąpając ostrożnie, wartownicy
rzucali małe nakrętki przed siebie, dokładnie obserwując ich tor lotu i miejsc
lądowania, i byli w stanie rozeznać, czy jeśli skierują się w tę stronę, coś nie
rozerwie ich na kawałki. Dotarli w miejsce, gdzie puszcza znacznie podmokła. Woda
była dość wysoko, by zalać wysoką trawę. Z brzegu dostrzegli kilka
„hydroanomalii”, występujących tylko na terenach napromieniowanych obfitych w
wodę. Miarowy, spokojny terkot dozymetru nasilił się.
-Chyba nie zamierzasz tam wchodzić?-
Drżącym głosem spytał Borys. Bajarzowi wydawało się, że przez wizjer jego maski
widzi pobladłą ze strachu twarz.
-Nie mamy wyboru.
-Czekaj! Spróbujmy choć… obejść…
-Niepotrzebnie nadłożymy drogi i stracimy
mnóstwo czasu, ściemnia się. Nie mam zamiaru błąkać się tutaj po zmroku.-
Spojrzał na wątpiącego kompana.- Damy
radę.
Postawił
krok wprzód. Woda podeszła niemal do skraju jego wysokich buciorów. Usłyszał za
sobą ciężkie westchnięcie Borysa, zniekształcone przez filtr maski. Sekundę
później już dwie pary butów człapały, grzęznąc po kolana. Bajarz rzucił
pierwszą nakrętkę. Nie zauważył żeby wylądowała, dostrzegł tylko małą mgiełkę i kawałek metalu wyparował.
Rzucił drugą. To samo. Mogła to być niebezpieczna anomalia, chmura kwasu czy
inne draństwo. Dał znać kompanowi, ominęli to miejsce szerokim łukiem. Chwilę
później ledwo uszedł śmierci, o włos mijając szalejący wir wodny tuż przy boku.
Po kilku minutach spaceru w obojgu nich dosłownie wrzała adrenalina. Sprawdzali
muterkami każdy skrawek podmokłego terenu przed nimi, w niemal panicznej obawie
o życie, a całą sytuację pogarszał stukający z niebezpiecznie dużą
częstotliwością dozymetr.
Wreszcie dobrnęli do drugiego
brzegu, sprawdzili pospiesznie teren i padli wycieńczeni na brunatny
piaszczysty brzeg. Stres powoli opadał a puls wracał do normy. Nie pójdą dalej.
Nie dadzą rady. Zostaną tu, może ich coś zeżre, albo nasiąkną promieniowaniem i
zaczną się świecić, lub zdechną od choroby popromiennej, jeśli wcześniej ich
nie strawi żywcem. Borys zamknął oczy i nakrył twarz ramieniem, wsłuchując się
w szalejący dozymetr.
- No dalej. „Ostatni Przyczółek” już niedaleko.
Przemogli
się i już chwilę później parli żwawo, motywowani celem podróży, którym była
osada na wschodzie, prawie przy samej granicy województwa. Siwy wspomniał o
niej Bajarzowi zanim opuścili bunkier. To właśnie tam, u miejscowego
komendanta, powinni szukać wsparcia, i odpowiedzi na namnażające się pytania.
Puszcza
znów gęstniała, prawie uniemożliwiając przejście. Nagle do ich uszu dobiegł
szelest, gdzieś na wprost. I znów. Z gęstwiny wyłoniła się grupa pięciu osób,
uzbrojonych po zęby.
***
Ogień trzaskał przyjemnie,
pochłaniając drobne gałęzie i wijąc się wokół większych klocków drzewa. Wokół
zebrała się większość najemników, chcących wygrzać zmęczone ciało i napić się
ciepłego naparu. Woda zawrzała, mężczyźni ujęli garnek i kolejno rozlali do
naczyń, dosypali ziołowej mieszanki i pili, parząc usta. Spokój chwili zakłócił
odległy hałas. Grupa przy ognisku jak na jeden rozkaz wstała i chwyciła za
broń. Byli pewni, że w tej dolinie, z dala od wszelkiego zorganizowanych grup,
nad jeziorem, zasłonięci poszyciem z paproci i trzcin, i pokryci siatką
maskujacą, nie będą widoczni dla nieproszonych gości.
Z
jednego z namiotów wyszedł mężczyzna, prawdopodobnie dowódca, sadząc po groźnym
wyglądzie i pewnym siebie zachowaniu. Bladą, pociągłą twarz jegomościa zdobiły
dwie niemal symetryczne blizny, rozciągnięte od prawej brwi w dół do dolnej
szczęki. Zagadkowy napastnik nie oszczędził też oka, które spaczyło się i
zaszło bielmem, skrzącym się w blasku ognia. Mężczyzna nie miał broni ani
skafandra, narzucił przechodzony mundur z wydartymi oznaczeniami, na szyi
spoczywała półmaska z dwoma filtrami, głowę miał gładko wygoloną. Skinął
towarzyszom przy ogniu, by opuścili broń, a sam wyszedł poza teren obozu i
stanął, cierpliwie wpatrując się w nadjeżdżający pojazd.
Spory
wojskowy wóz przystanął kilkanaście metrów przed obserwatorem, światła zgasły a
kabinę opuścił kierowca.
- Co jest do cholery? Na randkę się umówili czy ki czort?- Przysadzisty najemnik podjął temat, przewieszając automat
za plecy i wracając do ognia, gdzie czekał kubek z gorącym napojem. Reszta
zignorowała jego pytanie, wytężając słuch i starając się wyłowić treść dysputy
między swoim dowódcom a kierowcą. Po dwóch, może trzech minutach było po
wszystkim, mundurowy z okaleczoną twarzą wracał do obozu i rzucił ku
zbiorowisku:
-Panowie. Kończyć herbatę, zbierać sprzęt. Mamy robotę.
***
Zanim zdążyli jakkolwiek zareagować,
potoczyły się ku nim pięć zgranych serii z Kałachów. Bajarz uskoczył w bok, za
pień drzewa, a kule przeszyły ściółkę, gdzie jeszcze przed sekundą stał.
Borysowi udało się przypaść do zwalonego drzewa, a seria zatrzeszczała o drewno
za jego plecami. Ryzykując dziurę w czole, ostrożnie uniósł się i wyjrzał znad
powalonego drzewa. Napastnicy byli na tyle pewni, że nie kłopotali się nawet
znalezieniem osłony- ukucnęli tylko, obserwując kryjówki dwójki młodych
wartowników. Borys powrócił za osłonę w ostatnim momencie, uchylając się przed
kulą, którą niemal poczuł przez gumę swojej maski. Obejrzał się na bok i
dojrzał kompana, skrytego za pniem z lufa w pogotowiu. Przekazał mu gestami-
pięć palców, na wprost, odkryci. Nie zastanawiając się, Bajarz wysunął automat zza
drzewa i puścił krótką serię na ślepo. Jęk i łomot upadającego ciała.
Jednocześnie pozostała czwórka poruszyła się, zapewne szukając osłony, i
powietrze znów przeszyły pociski. Bajarz został przygwożdżony ogniem, zaczęło
się robić naprawdę nieciekawie, zwłaszcza że jego drzewo zostało poszatkowane
jak sito. Borys wychylił się i strzelał, próbując odwrócić uwagę napastników. W
tym czasie Bajarz puścił się biegiem do pokrytej mchem skały, trochę na ukos, z
dala od całej akcji. Skoczył za nią w chwili, gdy zabłąkana kula sięgnęła jego
stopy. Zawył z bólu, zdradzając swoją pozycję. Jest, źle, jest cholernie źle.
Walcząc z okropnym żarem w nodze, ranny sięgnął do kieszeni w kombinezonie i wyjął
granat odłamkowy. Czwórka atakujących zdawała się chwilowo skupić na Borysie,
nie zmieniając miejsca. Wyciągnął zawleczkę i rzucił „cytrynką” wprost pod ich
nogi. Huk poniósł się daleko w las, płosząc kruki gdzieś przed nimi, w niebo
wzbiła się mieszanina pyłu, ziemi i leśnej ściółki. Oboje patrzyli teraz z
ukrycia na efekty, ale nie byli w stanie określić, czy ktokolwiek z nich
dostał. Kurz opadł, i Bajarz kątem oka dostrzegł przyjaciela, który stanął
wyprostowany , i z wściekłym okrzykiem strzelał przed siebie. Jedno z ciał
bezwładnie osunęło się obok drzewa. Ostatnią rzeczą, jaką młody strzelec pamiętał,
zanim odszedł od zmysłów, był Borys, upadający jakby w zwolnionym tempie, ze
strachem w oczach, gdy kula ugodziła w jego klatkę piersiową.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz