piątek, 31 stycznia 2014

"Bunkier nr 24": Rozdział 5



Rozdział 5

STALKER
       Słońce było już nisko, gdy dotarli na bagna. Wiatr rozwiewał połacie białej jak mleko mgły, targał brunatną trzciną i marszczył wodę zalewającą cały pas od jeziora na północy daleko na południe, mijając zalesione tereny i wychodząc dalej na jałowe radioaktywne pustkowia.
Bajarz wiele już słyszał o tym miejscu. W Strefie każdy metr kwadratowy był potencjalnym zagrożeniem, ale ten podmokły teren z dala od wszelkiej cywilizacji był szczególnie niebezpieczny. Nie chodziło o wodę, o promieniowanie, którego tło dało się jeszcze znieść, nawet nie o porastające tu ówdzie w kępach rośliny, poskręcane nieznaną siłą drzewa i podejrzanie wyglądające lilie wodne, mogące dotkliwie poranić. Niewątpliwie najgorszym koszmarem byli mieszkańcy mokradeł.
Wiele lat temu, zanim wszystko poszło się pieprzyć, w pobliżu rzeki stał szpital. Nadal w oddali było widać jego surową szarą bryłę, z popękanymi ścianami i pustymi oczodołami  otworów okiennych. Dosłownie chwilę przed samą Katastrofą zarządzono ewakuację. Personel szpitala, policja i straż wspólnymi siłami opróżniali budynek, w pierwszej kolejności wynosząc niepełnosprawnych i ludzi w gorszej sytuacji zdrowotnej, po ciężkich operacjach, z amputowanymi kończynami. Ładowali ich do ciężarówek i mijali rzekę, kierując się do sobie tylko wiadomego celu, za wszelką cenę chcąc uratować pacjentów i siebie samych, oddalając się od zagrożonego terenu. Ewakuacja przechodziła sprawnie i pomyślnie, i kiedy większość pacjentów z gorszym stanem zdrowia opuściło obiekt, Na niebie pojawiła się oślepiająca łuna, i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować w sytuacji, było po wszystkim, a cały świat zakrył ciemny całun.
Borys właśnie ich zauważył, i teraz szarpał kompana za ramię, wydając nieartykułowane westchnięcia. „Wystraszył się nie na żarty”, pomyślał Bajarz. Sam ledwie powstrzymywał się, żeby nie uciec jak najdalej stąd, obserwując z lękiem to, co przeraziło przyjaciela.
Na całym terenie mokradeł, jak i również na obrzeżach, przez spowijającą teren mgłę można było dostrzec postacie. Głupcem byłby jednak ten, kto widział w nich człowieka. Lokatorzy bagien owszem z sylwetki przypominali ludzi, ale już od dawien dawna nimi nie byli. Przemierzali podmokły teren, sunąc niespiesznie w powietrzu tuż przy ziemi, palcami u stóp lub rozerwanym obuwiem ryjąc bruzdy w wodzie. Za nimi powiewały szlafroki, szpitalne piżamy, pospiesznie narzucone płaszcze, kilku było nagich. Skóra na twarz obwisała, przyjęła nieprzyjemny ziemisty kolor, byli całkiem łysi i nie mieli paznokci. Pomarszczone ciało odsłaniało maleńkie oczy zapadłe w czaszce, wyraźnie zarysowane żebra , kręgosłup i wypukłości kolan, zgrabiałe palce u dłoni. Niektórzy mieli połamane kończyny, sunęli, ciągnąc je za sobą jak zbędny balast, lub nie mieli ich w ogóle. Inni byli zgarbieni, niscy, tyczkowaci, zdeformowani. Ich wygląd wzbudzał niepohamowane wręcz przerażenie, najodważniejsi ze stalkerów, mijając ten teren, nie śmieli spojrzeć prosto w ich twarze, a gdy jednak to zrobili, drżeli na całym ciele jak przy ataku ostrego zimna. Ludzie, którzy poświęcali swoje życie i niejedno w ciągu swojej pracy w Strefie zobaczyli,  patrzyli w zapadłe, paciorkowate ślepia tych potworów i trzęśli się z przerażenia. „Pacjenci”, bo tak ich nazwano, nie potrafili wyrządzić żadnej fizycznej krzywdy, ale w przypadku bliskiego spotkania, pozostawiali w psychice niezasklepialne blizny, mieszając zmysły i burząc fundamenty zdrowego rozsądku u najtwardszych. Dzieci Strefy, przeistoczone przez surowy świat, w którym żyły, i zrodzone na nowo, na popiele starego.
            Bajarz zmusił się, aby nie myśleć o tym więcej. Przywołał przyjaciela i ruszył chwiejnym drewnianym mostkiem, skleconym lata temu przez „szperaczy”. Był im wdzięczny za to , że nie musiał brodzić teraz po kolana w mulistej, mokrej breji. Stawiali ostrożne kroki na platformie, która, choć zdążyła porosnąć glonem i spróchnieć, spełniała swoją rolę. Minęli parę „pacjentów”, sunąca leniwie niedaleko po prawej, jak zakochani na schadzce. Zmuszali się całą siłą woli, żeby nie spojrzeć. Droga mijała im bez większych przeszkód, parę razy zmurszałe deski pomostu pękły, a wartownicy wpadli z chlupotem do bagna, wzbudzając poruszenie stworów, które obracały powoli swoje głowy w stronę nieznajomych. Z tego, co Bajarz zdołał się wywiedzieć, nie były to istoty agresywne, choć drażnił ich hałas i nadmierny ruch. W innym przypadku pozwalały przejść przez swoje terytorium. Przebrnęli by przez mokradła bez najmniejszych komplikacji, gdyby nie błąd Bajarza. Młody wartownik kątem oka uchwycił ruch z lewej koło pomostu, i obrócił się.
            Wzrok Mężczyzny i „Pacjenta” spotkały się. Nie zdążył zauważyć żadnych innych szczegółów potwora, poza oczami. Zapadnięte i małe jak u reszty, z mikroskopijnymi źrenicami. Zaczął wpatrywać się w nie, otępiały. Patrzył wydawało mu się, bez końca, głuchy na nawoływania i błaganie Borysa. Liczyły się tylko jego oczy. Teraz i do śmierci. Chude ciało zaczęło powoli sunąć ku podróżnikom, utrzymując kontakt wzrokowy.
-Bajek, Bajek, cholera jasna! BAJARZ!!! Ruszta się,Jezu Chrystu, ruszta się.
Bajarz zaczął odczuwać efekty „kontaktu” z obcym. W mózgu zachodziły mu zagadkowe reakcje, na ciele odczuwał z początku delikatne, później coraz bardziej bolesne drgawki i skurcze, spływające od przez rdzeń kręgowy do całego ciała, paraliżujące. Mimo to nie mógł przestać. Spośród sygnał wysyłanych i odbieranych ze swoim zabójczym „rozmówcą” zdołał wykrzesać jeszcze jedną własną, niezależną myśl- „to już koniec”, przebrnęło przez głowę.
Pacjent był już niebezpiecznie blisko, gdy zahipnotyzowany oprzytomniał. Dostał w potylicę silnym ciosem, po czym gwałtownie powrócił do rzeczywistości. Borys stał koło niego z wyciągniętą dłonią, gotowy przyłożyć raz jeszcze, jeśliby „terapia” się nie powiodła. Zobaczył, że mu się udało, więc czym prędzej złapał za poły skafandra i pociągnął przyjaciela ku drugiemu brzegowi, który przebijał już wśród mgły, zdawałoby się- w zasięgu ręki. Popędzili, miażdżąc podkłady pomostu ciężkimi buciorami. Bajarz całkiem już otrzeźwiał, obrócił się więc do tyłu, i spostrzegł, że zjawa ze szpitala sunie za nimi, a do pościgu dołączyły się inne, choć ich ilość pozostawała tajemnicą z racji nieprzeniknionej mgły.
            Wypadli z rozpędem na brzeg, i popędzili przed siebie, jak najdalej od tego przeklętego miejsca, najszybciej jak potrafili, nie obracając się, nie bacząc na inne zagrożenia, pędzili, dopóki zaczęli dusić się ze zmęczenia. Przystanęli pod drzewem i opadli w poszarzałą trawę. Dopiero gdy adrenalina opadła, rozjaśniło im się w głowach, i zdali sobie sprawę, że wszystko dookoła spowija ciemność, choć oko wykol. Wyciągnęli latarki, włączyli je i omietli strumieniami światła rozłożysty dąb. Nie mając większego wyboru, wdrapali się wysoko i ułożyli wśród gałęzi, nie tyle czekając na sen, co próbując uspokoić zszargane nerwy i pozbierać myśli.
            Bajarz tego dnia nie zasnął. Kiedy zmorzyła go senność, i zaraz po zamknięci u oczu dojrzał zbliżającego się do niego potwora ze straszliwymi ślepiami, który szeptał okropne rzeczy, obudził się zlany potem, i zmusił do tego, żeby już więcej nie zasnąć. Czuwał całą noc, przysłuchując się odgłosom Strefy, i rzucając niespokojne spojrzenia w stronę „nawiedzonych” mokradeł.
            Ostatnio wiele razy spędzali noce w ten sposób. Wcześniej zdarzyło im się odnaleźć zrujnowany bunkier, który nie nadawał się do zamieszkania, ale był doskonałym schronieniem na przeczekanie nocy i odpoczynek. Gdy nocowali na ziemi, wystawiali warty, ale byli i tak zbyt zmęczeni i niespokojni, by spać, więc koniec końców pełnili je wspólnie.
            Innego razu zaatakowało ich stado psów, u których lata działania radiacji spowodowały niezwykłą zwinność. Uciekali do utraty tchu, ogryzając się pojedynczymi strzałami z pistoletów, aż  dotarli do zniszczonej wieży radiowej. Dopadli do drabiny i wspięli się najwyżej jak mogli. Dopiero gdy sięgnęli głównego pomieszczenia, odetchnęli z ulgą i odpoczęli, łapiąc oddech i zajmując się ranami po ugryzieniach wściekłej watahy.  Spędzili na górze noc, budząc się z okropnym bólem pleców po śnie na niewygodnej metalowej podłodze. Nie byli wyszkoleni, aby radzić sobie w Strefie- dotychczas przytulne ściany kompleksu były dla nich cudownym azylem, ale rozwój wypadków rzucił ich w samo centrum nieznanego, nieprzyjaznego terenu. Wtedy, gdy obudzili się na szczycie wieży radiowej, Bajarz postanowił, że zwrócą się do kogoś, kto nauczy ich, jak przetrwać i dotrzeć do celu.
            Wyruszyli, gdy tylko się rozjaśniło. Cel był dość blisko, przy odrobinie szczęścia dotrą przed zmrokiem. Zmienili filtry, poprawili maski przeciwgazowe, i ruszyli. Na wschód, tak jak zaplanowali. Zobaczyć się z człowiekiem- legendą, wychowankiem Zony. Ze stalkerem.
Nie rozmawiali zbyt wiele o tym, co spotkało ich na bagnach. Przez wiele godzin Bajarz i tak milczał, rzucając tylko krótkie niezbędne hasła podczas wędrówki. Borys wiedział, że przyjaciel przeżył szok, sam był nadal roztrzęsiony.
            Ale było coś jeszcze, o czym nie wiedział. Na pytanie, co Bajarz widział w trakcie „kontaktu”, wykręcał się, że nic konkretnego, lub że nie do końca pamięta i nie warto o tym wspominać. Bo cóż miał powiedzieć- że ujrzał ciemny tunel, a na samym końcu mężczyznę w mundurze, który celował do niego z broni, albo ciało Borysa, leżące bez ruchu w trawie, z bladą twarzą i nieobecnym wzrokiem? Nigdy nie posiadał zdolności jasnowidztwa, ale obawiał się najgorszego. Z drugiej strony mogły to być zwykłe wizje, projekcje nadaktywnego mózgu.
            Skończyli maszerować, gdy ciężkie chmury na nieboskłonie zaróżowiały od zachodu. Wartownik przystanął i wytężył wzrok. Przez szkła maski niewiele widział, więc wyciągnął dozymetr, a gdy tło radiacji okazało się niewielkie, ściągnął ją. Rosyjski towarzysz zrobił to samo. Minęła może minuta, gdy udało mu się wypatrzyć pożądany cel- ledwo widoczny zarys bryły wkomponowanej w pagórek. Całość konstrukcji pokryta była liśćmi i gałęziami wplecionymi w siatkę maskującą. Otwory okienne z samochodowymi szybami również przykrywało listowie, pozostawiając mały obszar do obserwacji. Bajarz wyciągnął mapę i spojrzał na koło zatoczone markerem na małym punkcie. Dotarli na miejsce. Tutaj na pewno otrzymają pomoc. Stali przed bunkrem, o wiele mniejszym od „dwudziestki Czwórki”. W dodatku zamieszkiwał go tylko jeden człowiek, który prawdopodobnie dokonał w pojedynkę więcej, niż wszyscy obrońcy kompleksu razem wzięci. Miejsce odpoczynku prawdziwego bohatera.
            Podeszli do niepozornie wyglądającej ściany. Bajarz zbliżył dłoń do odsłoniętego fragmentu metalu, i wystukał hasło, jakiego nauczono go przed laty. Przez chwilę obawiał się, że to na nic, lokator opuścił to miejsce poszedł w diabły. Dźwięk zasuwy, błysk oczu w płomieniu świecy, a potem zasuwa się zamknęła, i cisza. Stłumione zgrzyty otwieranych zamków. Masywne drzwi odjechały na bok z przenikliwym piskiem, a w wejściu ukazał się siwy mężczyzna, niepodobny do innych starców, wyprostowany, o zdrowym wyglądzie, biła od niego siła i pewność siebie, a z oczu patrzyła mądrość i odwaga.
- Nazywam się Piotr. Być może pamiętasz. Potrzebuje twojej pomocy.- Bajarz chciał wyjaśnić to najście.
 Człowiek spojrzał na niego i Borysa, spod przymkniętych powiek, jakby prześwietlając ich dusze swymi ciemnymi oczami. Jego wzrok był nieprzyjemny i tajemniczy, ale bardzo rozumny, jakby czytał z dwóch otwartych ksiąg.
-Pamiętam. Wejdźcie, ściemnia się.- Odpowiedział stalker i odstąpił na bok, wpuszczając strudzonych wędrowców do swej podziemnej świątyni w pagórku.

2 komentarze:

  1. Swietnie sie zapowiada i myśle ze przydalbys sie mi i moimmkolegom - zapraszam do odwiedzin www.radiation.pl. Odezwij sie do ID2 w grze :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzięki za dobre słowa, i przemyślę propozycję
      Pozdrawiam :)

      Usuń