piątek, 17 stycznia 2014

"Bunkier nr 24": Rozdział 3



Rozdział 3
PRAWDA
                 Podniósł powieki, zbudzony hałasem gdzieś u góry. Przez chwilę wpatrywał się w sufit, łowiąc dźwięki krzątaniny- podenerwowane okrzyki, tłumione przez gruby sufit, i odgłos kroków.
            Spojrzał na zegarek- piąta czterdzieści trzy. Obudził się w porę. Nawet ciut za wcześnie. Żarówka na okurzonym kablu zwisała z sufitu, kołysząc się z wolna, jakby pogrążona we śnie. Jej światło przygasało co parę sekund, i rozbłyskało znowu. „Widocznie znów mają problem z agregatami”, pomyślał Bajarz, i ziewnął zdrowo. Jego wzrok przykuła wyrośnięta mucha, sunąca grzbietem po suficie w bezowocnych próbach przeniknięcia przez lity beton. Hałasowała przy tym nieznośnie. Ktoś kiedyś powiedział, że katastrofę atomową przetrwają tylko karaluchy i ludzie. Zapomniał wspomnieć o muchach.
            Bajarz postanowił zwlec się wreszcie z pryczy. Obrócił głowę i natrafił na coś twardego. Wtedy sobie przypomniał. Włożył rękę pod poduszkę i wyciągnął książkę, poplamioną, wyświechtaną, i bardzo starą. Ujął ją w dłonie i przejechał opuszkami palców po chropowatej skórzanej okładce. Natrafił na wytłoczony wzór lub napis, którego znaczenia nie odkrył do dziś.
            Powrócił na moment w myślach do dnia, w którym ją znalazł, spoczywającą w dziupli poskręcanego, starego dębu. Na tym samym dębie spotkał domniemanego autora tego dziennika, wiszącego bezwładnie, kołyszącego się wolno, wolniej niż żarówka na kablu. Gałąź żałośnie skrzypiała od naporu przywiązanego sznurem martwego ciała. Drapieżniki lub padlinożercy zdążyli już zająć się truchłem, z którego została tylko przypominająca człowieka nieprzyjemna plątanina ścięgien, miejscami strasząca zbielałymi kośćmi. Mimo włożonej maski Bajarz zdołał wyczuć bijący od wisielca trupi fetor i smród rozkładu, niedający się porównać z niczym innym. Był wtedy sam. Wstrzymując oddech przeszukał wtedy „autora”, nie znajdując nic godnego uwagi, po czym odciął nożem sznur, patrząc, jak bezwolne ciało z obrzydliwym chrupotem upada u stóp dębu, i odszedł z dziennikiem, nie oglądając się.
            Dobrze, że Bajarz miał wczorajszej nocy na tyle trzeźwego rozum, żeby schować książkę, zanim zmorzyła go senność. Nikt do dziś o niej nie wiedział, poza Borysem, ale jemu można zaufać. Znają się przecież od dziecka. Bajarz oderwał się od wspomnień i ukrył znalezisko w podszewce swojego z lekka zatęchłego materaca.
             Po kilku nieudanych próbach, zakończonych ledwie dotknięciem nogą podłogi, szarpnął się z wolna, najpierw do pozycji siedzącej. Wstał i ruszył do umywalni. Miał ochotę na kąpiel, ale chciał jeszcze odwiedzić Druida, więc odgonił od siebie kuszącą myśl i opłukał tylko twarz. Bieżąca woda. Chłodna, ale to i tak wielki luksus w tych czasach. Odprowadzana z pobliskiego jeziora i starannie filtrowana. Z powodu niskiego poziomu napromieniowania tamtejszej wody nadawała się do porannej toalety, ale lepiej było jej nie pić jako takiej. Bajarz uniósł głowę znad umywalni i popatrzył sobie prosto w oczy. Lustro było miejscami popękane, i załamywało widok, ukazując kilka zdeformowanych sylwetek mężczyzny. Opuścił toaletę. Narzucił kombinezon, wsunął stopy w znoszone wojskowe buty i ruszył do wyjścia.
            Na korytarzu dzielącym piętro na poszczególne pokoje nie było żywej duszy. Wyżej wciąż przebijał się  stłumiony poranny zgiełk. Bajarz zerknął na czas- wciąż miał chwilę, żeby zobaczyć się z naukowcem. Dotarł do klatki schodowej i zszedł dwa piętra niżej. Minął opustoszałą strzelnicę i siłownię, na końcu korytarza skręcił w prawo i wszedł bez pukania.
            Było otwarte. Druida ani śladu. W „laboratorium” panował typowy dla mężczyzny porządek- na długim blacie poroztrząsane na boki dokumenty, tekturowe teczki, kilka luźnych kartek ze śladami mokrych krążków po kawie. Na przeciwległym kredensie metalowy stojak pełen dymiących i probówek- naukowiec już tu wcześniej był. Dalej pod ścianą stos papierów, narzędzi, stojaków i zwiniętych w rulon schematów  dorównujący wysokością dorosłemu człowiekowi. Wewnątrz jednego rulonu pajęczyna mikroskopijnym pająkiem. Spod kredensu wybiegł samotny karaluch, wyczuwając zagrożenie zawrócił i zniknął w szparze. Królestwo Druida.
            Wartownik próbował sobie przypomnieć skąd ten pseudonim. Ochrzcili go tak prawdopodobnie koledzy z zawodu, z którymi zwykł pracować jeszcze „na początku”, zanim trafił do „Dwudziestki Czwórki”. Naukowiec miał szczególne zamiłowanie do żyjącej w Strefie fauny i flory, wierzył w nadprzyrodzoną moc każdego z żyjących organizmów, choćby nie wiem jak był paskudny i lichy. Swego czasu stawał również na mównicy, i choć nie był praktykujący w wierze, poruszał serca ludzi wyjątkowym krasomówstwem. Później zostawił tę i wszystkie inne prace i skupił się w pełni na badaniu nowo powstałego świata przyrody. Był w swoim fachu najlepszy, przynajmniej w tym regionie. I wciąż żył, co u osobników jak on, upartych, roztrzepanych i o bujnej wyobraźni, było prawdziwym wyczynem.
            W uchylonych drzwiach na zewnątrz znikąd pojawił się naukowiec. Czerwony na twarzy, z fryzurą w nieładzie, poprawiał jak zawsze pomięty fartuch.
–Dzięki Bogu, Piotr! Wszędzie już za tobą byłem! Chodź, nie uwierzysz.
-Ale…
-Nie ma na to czasu!
            Złapał Bajarza za rękaw i wyciągnął z pracowni. „Niezłą krzepę ma, jak na jajogłowego”, pomyślał wartownik, pędząc na łeb szyję, wpatrzony w spocony kark naukowca. Temu w biegu okulary ześlizgnęły się z nosa, ale zdążył je w locie chwycić, po raz kolejny wzbudzając podziw wartownika, i wepchnąć na swoje miejsce.
            Wpadli do klatki schodowej, popędzili do góry o jeden poziom, później kolejny, i następny. Bajarz modlił się, żeby udało się w końcu zainstalować te prowizoryczne windy. Wypadli zziajani na górę, ale naukowcowi najwyraźniej nie w głowie było się zatrzymać, skręcił w lewo, w prawo, i popędził korytarzem w stronę jadalni.
-Tak bardzo nie możesz się doczekać zupy?!- odkrzyknął Bajarz, ledwo dysząc.
-Żartowniś z ciebie, psia mać… Ale… zobaczysz….
            Na pełnym biegu wpadli do kuchni. Wartownik zajrzał przez okienko wychodzące na jadalnię. Stoły puste, żadnych talerzy z jedzeniem. Natomiast na środku kuchni tuż przed nimi zebrał się spory tłumek. Ludzie szeptali głośno, wzdychali z przejęcia. Z ludzkiej masy wyłonił się wojskowy, z którym Bajarz nieraz prowadził wartę. Skinął mu na przywitanie i podszedł do kąta Sali, gdzie stał „Młodszy Generał”, Wójcicki. Zastępca dowódcy bunkra krążył niespokojnie wokół własnej osi, przygryzając kostki.
-I jak?- spytał podenerwowanym tonem.
Wojskowy pokręcił opuszczoną głową.
-Zgon nastąpił jakieś trzy, cztery godziny temu. Nóż w tętnicy szyjnej. Nie możemy nic zrobić.
-Chryste... I to na mojej służbie, NA MOJEJ SŁUŻBIE!!!
Odprawił wojskowego gestem i przysunął sobie stołek, siadając. Wsunął palce we włosy i opuścił głowę, pogrążając się w myślach.
            Wartownik wysłuchał do końca. Miał najgorsze obawy. Ruszył w stronę tłumu, przebijając się z łokciami coraz bliżej przez gęstą ludzką masę. Naukowiec stał gdzieś z tyłu i ze smutnym wyrazem twarzy odprowadzał towarzysza wzrokiem, póki ten nie zniknął w plątaninie sylwetek. Bajarzowi udało mu się przebić i wpadł z rozpędem w centrum koła. Po raz kolejny w przeciągu dwóch dni sparaliżowało go od środka.
            Na posadzce leżał kucharz, dobry znajomy Bajarza. Usta miał otwarte. Zeszklone oczy wpatrywały się w gorę, gdzieś wysoko ponad mury bunkra i pokrywę ciężkich, szarych chmur. Kołnierz jego fartucha zbrunatniał od zakrzepłej krwi, wyciekłej z paskudnej rany na szyi. Krwawe pręgi na przedramionach wskazywały jasno, że próbował bronić się przed napastnikiem. Część kuchni była zdemolowana- z blatu pospadało kilka sprzętów i składników, nawet jedna z szafek była wyrwana z zawiasów. Kucharz wcześniej był  najwidoczniej w trakcie pracy- w starym garnku bulgotała woda, a na desce spoczywały nacięte plastry przeróżnych warzyw.
             Bajarz nadal nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia- nie było w tym kompleksie bardziej przyjaznego i neutralnego człowieka jak ten mężczyzna, zapewniający całemu kompleksowi żywność i moment odpoczynku od nieznośnej i bezlitosnej codzienności. Nie mieściło się w głowie, i kto mógł mu to zrobić.
            Zanim wartownik zdołał się całkowicie otrząsnąć, jeden z żołnierzy zakrzyknął donośnie:
-Wystarczy ludzie! Nie ma tu nic do oglądania! Proszę się rozejść i zająć własnymi sprawami! Teren kuchni i jadalni, a także ta część korytarza są zamknięte do dowołania! Łamiący zakaz będą karani z całą surowością! Proszę zorganizować posiłek we własnym zakresie, dziś rano nie będą one wydawane! A teraz rozejść się!
           
            Gruba warstwa siwych chmur i popiołu wisiała wysoko nad bunkrem, przesuwając się z wolna. Dookoła jak okiem sięgnąć tylko żółtobrązowy dywan wysokiej trawy, samotne strzeliste drzewa z cienkimi pniami i pożółkłymi koronami niewielu drobnych liści. W całym tym krajobrazie wyróżniał się jedynie masywna bryła kompleksu z napisaną czerwoną farbą „24” nad wejściem. Bajarz stał na warcie, podparty o zewnętrzną ścianę, i rozmyślał nad wydarzeniami ostatniej doby. Wciąż nie mógł się pogodzić ze stratą dobrego znajomego. Niejeden wieczór spędzili przy gorzale, z niejednego sekretu się zwierzyli. A teraz już go nie ma. Bajarz podniósł wysoko głowę w masce, spojrzał przez zaparowane szkła na ołowiany nieboskłon, i postanowił- nie spocznie, póki nie pozna prawdy. Tylko prawda go wyzwoli.

4 komentarze:

  1. Dobra zajawka i rozpoczęcie akcji, od razu z wykopem od trupa zaczynając ;)
    Masz dwa zgrzyty stylistyczne z samego początku według mnie. Poza tym jest ok.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mógłbyś od razu wskazać te zgrzyty, dążę do perfekcji, wiesz :). Ale dzięki za opinię i zapraszam w następny piątek na kolejny rozdział. I jeśli możesz, poleć znajomym, którzy się interesują postapokalipsą, tego bloga. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. "Podniósł powieki, zbudzony hałasem gdzieś u góry. Przez chwilę wpatrywał się w sufit, łowiąc dźwięki krzątaniny u góry- podenerwowane okrzyki, tłumione przez gruby sufit, i odgłos kroków." Wywal drugie "u góry".

    "Gałąź żałośnie skrzypiała od naporu przywiązanego sznurem martwego ciała. Drapieżniki lub padlinożercy zdążyli już zająć się ciałem, z którego została tylko przypominająca człowieka nieprzyjemna plątanina ścięgien, miejscami strasząca zbielałymi kośćmi." A drugim razem zmień słowo "ciałem" na "zwłokami, z których " i będzie git. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście, nie zwróciłem uwagi. Dzięki, już zmieniam.

      Usuń